Także i ja jestem po lekturze
"Domu śmierci" i moje odczucia są bardzo bardzo pozytywne
. Dostałem do rąk powieść Deana, która naprawdę mnie urzekła, jak mało która napisana przezeń po roku 1999
(równie mocno emocjonowałem się w ostatnich latach jedynie pierwszym tomem
"Odda Thomasa",
"Apokalipsą" i
"Prędkością" ). Z książki bije duża doza nowatorskości jeśli chodzi o konwencję fabularną; mamy w niej wszak
podstawowych bohaterów, że się tak wyrażę (mieszkańcy Pendletona), a także dwa zupełnie inne, tajemnicze bądź co bądź
punkty widzenia
, śledzące akcję powieści i mające dlań istotne znaczenie
. Sama fabuła utworu to zupełnie nowa, niespotykana dotychczas u Koontza wersja przedstawienia historii pełnej niepokoju i niesamowitości z wielce nietuzinkowym czarnym charakterem [!]
. Książka jest tak odrealniona, tak odosobniona w swojej wymowie, że aż miło poczuć tę rozdźwięk pomiędzy innymi powieściami autora (nie trzeba wybiegać daleko w przeszłość - wystarczy ją zestawić z dwoma ostatnio wydanymi u nas pozycjami pisarza:
"Recenzją" oraz
"Bez tchu" .) Pomysł na taką niekonwencjonalną historię naprawdę świetny: połączenie elementów grozy i tajemnicy z ogromną dawką fantastyki daje dlań piorunujący efekt
. Książka aż przytłacza atmosferą wyizolowania, dusi klaustrofobicznym ładunkiem od pierwszych do ostatnich stron; czytelnik wraz z bohaterami ma poczucie bezwzględnego osaczenia i nieznanego wykraczającego poza zdroworozsądkowe myślenie
. Jasne, nagromadzenie niesamowitości jakie zaserwował nam tutaj Dean, anormalne zjawiska niczym ze snu narkomana oraz sugestywne ich opisy mogą się wydawać w pewnym momencie przesadzone (trochę za dużo kolorowych w wydźwięku porównań, czasami zresztą niepotrzebnych, to fakt
), aż nadto wyeksponowane - ale z drugiej strony można to odczytać jako powolne rozkręcanie tej kipiącej niepokojem i chaosem atmosfery, wszak najpierw mamy do czynienia jedynie z echem całej tej diaboliczności, czyli
, a dopiero później z całościowym ukazaniem sedna opowieści, tj.
. Autor nurza nas dogłębnie w tej gęstej niczym syrop surrealistycznej scenerii, dźgając nas obrazami tak pokrętnymi, że aż łupie w kościach
. Wyobraźnia autora co rusz ciska w czytelnika widziadłami tak pokrętnymi, aż nasuwa się podejrzenie, czy Dean nie pisał tego utworu sam będąc pod wpływem jakichś specyfików rodem z filmu
"Las Vegas Parano" . Mnie atmosfera książki cholernie mocno się spodobała, może jedynie gdzieś pomiędzy stronami 200 a 300 nieco się wydłuża, dając krótkie uczucie znużenia i chęci poznania nowego elementu fabuły, który przybliży nas do rozwiązania całej tej niesamowitej historii
. Miałem dużo skojarzeń zarówno z
"Matrixem", wspomnianym powyżej filmem z Johny'm Deepem i Benicio Del Toro, a także z takimi powieściami jak
"Pomroka" Stephena Lawsa oraz
"Gen" Harry'ego Adama Knighta
. W
"Domu śmierci" spodobało mi się bardzo to futurystyczne zawirowanie
z czasem i przestrzenią w Pendletonie
, oraz próba ingerencji wrogiej siły
opisywana w finalnych rozdziałach utworu
. I rzecz jasna, co niezwykle istotne, cała przyczyna zdarzeń opisanych w książce - uważam, że sprytnie Koontz tutaj wprowadził wątek z zaawansowaną technologią
nanomaszyn i jej rozrostem, tudzież wymknięciem się spod kontroli pod cichym przyzwoleniem jej twórców
. Ów świat zgotowany przez megalomańskie, pozbawione samokontroli wizje zaślepionych utopistów naprawdę mrozi krew żyłach; wizja takiego jednostajnego życia rodem z sennego koszmaru szaleńca skutecznie blokuje w człowieku chęć przyklaskiwania owym niebezpiecznym eksperymentom naukowym
. Mnie osobiście urzekła ta historia, choć patrząc na opinie na zagranicznych portalach, to widać przeważnie dwie skrajności: albo ocena wysoka albo nurzająca powieść z błotem
. Ja w tej książce rzecz jasna również dostrzegłem minusy (oprócz malowniczych, przesadnych miejscami porównań, a także kulejących czasem dialogów - jak wspomniał w swojej opinii
Filippo, mnie uderzyły niektóre zbędne, albo irytujące wręcz wątki:
jak np nakręcanie historii o ochroniarzu Vernonie Klicku i jego skandalizującej książce, oraz o
burzowych doświadczeniach Sparkle Sykes, kładących się cieniem na całym jej dzieciństwie i wspomnieniach o rodzicach!!
. Niemniej jednak nie zgrzytają te ujmy dla mnie tak mocno, aby zniesmaczyć lekturę, czy myśleć o niej w kategoriach kiepskiego, nudnego i pisanego na siłę czytadła
. Wręcz przeciwnie, uważam ją za jedno z lepszych dokonań pisarza w ostatnich latach jego twórczości (mówię tu o co najmniej piętnastoletnim okresie czasu
), a już na pewno najoryginalniejszego fabularnie od pierwszego spotkania z
Oddem Thomasem, a to jakby nie było już dekada twórcza autora
Odwołując się jeszcze do prezencji postaci w
"Domu śmierci", to tutaj sprawa ma się podobnie jak w starych klasykach Deana, jak
"Odwieczny wróg" (1983), czy
"Nieznajomi" (1986), gdzie nie sposób wyłonić głównych, pierwszoplanowych bohaterów, bo w akcji bierze udział nie duet damsko-męski, do czego przyzwyczaił nas Dean w wielu wcześniejszych powieściach, ale grupa ludzi, dźwigająca to samo brzemię strachu i nieodgadnionej tajemnicy
Istotnie, część z plejady osób pojawiających się na kartach
"77 Shadow Street" może wydawać się mało przekonywująca, nic a nic nie ujmująca w czytelniku, wręcz papierowa - jak to ujął w swoich wrażeniach
Filippo - których ja bym nazwał statystami wypełniającymi korytarze i wnętrza Pendletona na potrzeby akcji - przez co powieść może się wydawać nieco opasła, ale byłaby jeszcze obszerniejsza, gdyby Koontz nie uśmiercił, nie wysłał na urlopy, tudzież do pobliskiej restauracji przed rozpoczęciem wydarzeń kilku innych lokatorów swego złowieszczego zamczyska usytuowanego na Wzgórzu Cieni
. Osobiście dla mnie najistotniejszymi postaciami książki okazali się być mały Winston Trahern (bardzo ciekawa kreacja, z wielką przyjemnością śledziłem jego poczynania i myśli
) oraz doktor Kirby Ignis (postać najważniejsza z punktu widzenia powiązania wszystkich rozsypanych wątków w jednolitą, spójną całość
), których autor w moim odczuciu zobrazował znacznie wyraźniej niż pozostałych mieszkańców Pendletona
. Przyznam za to, że trochę rozczarował mnie Silas Kinsley, który w pierwszej połowie książki niejako był mentorem tajemnic tytułowego apartamentowca, by później zejść na ubocze akcji i pojawiać się jedynie przelotnie w ciągu istotniejszych zdarzeń, w których zabrakło dlań miejsca
. Jednakże atmosfera sama w sobie, fabuła jako całość i powiązanie jej z wizjonerskimi, acz zgubnymi w skutkach motywami naukowymi rekompensują z nawiązką w moich oczach wspomniane wcześniej przywary i promują rzeczoną powieść jako niezwykle ciekawą i godną uwagi w obszernym dorobku Deana Koontza
. Ode mnie owacje na stojąco; jestem zadowolony, bo książka obudziła we mnie ów dawny, przemożny apetyt na twórczość mojego ulubionego pisarza
.