Za mną pierwszy dzień Off Festival
3 najlepsze koncerty, w kolejności chronologicznej:
1. Woods - kompletnie ich nie znałem i pierwsze minuty niczego dobrego nie obiecywały. Folkrockowe, coutryrockowe wręcz granie z dość dziwacznie śpiewającym wokalistą (falset, ale taki jakiś siłowy). Ale im dalej, tym lepiej. Kompozycje stały się bardziej mroczne a przynajmniej mniej oczywiste pod względem harmonii, a zespół zafundował słuchaczom długie, transowe, instrumentalne partie. Oczywiście czar pryskał, gdy odezwał się wokalista, ale... w tych ostatnich kawałkach zbyt wiele go nie było słychać
2. The Soft Moon - znałem jedną płytę tego projektu i niby wiedziałem, czego mogę się spodziewać, ale... jednak okazało się, że nie wiedziałem
Na żywo The Soft Moon miażdżą niemal industrialną potęgą brzmienia. Motoryczny, transowy rytm, muzyka mogąca wzbudzić wręcz strach, obłąkany wokalista wyżywający się na swoich bębenkach, różne dziwne efekty brzmieniowe... Apokalipsa
3. The Smashing Pumpkins - to na ten koncert najbardziej czekałem i w pierwszej chwili dość boleśnie odczułem rozczarowanie związane... z nagłośnieniem. Zdecydowanie za dużo wysokich tonów, które boleśnie wwiercały się w moje uszy. Pierwszego numeru, "Quasar", ciężko było w całości wysłuchać. Później albo się przyzwyczaiłem, albo trochę jednak ktoś coś pogmerał przy pokrętłach, ale było nieco lepiej. Z najnowszej, zaskakująco dobrej "Oceanii", zagrali łącznie 5 numerów (w tym m.in. rozbudowany utwór tytułowy), poza tym mieliśmy swoiste the best of na żywo. 3 kawałki z "Siamese Dream" ("Disarm, "Cherub Rock" i "Today"), 4 z "Mellon Collie..." ("Zero", "Tonight Tonight", "Bullet With Butterfly Wings" i nieco zaskakujące w tym towarzystwie "X.Y.U"), do tego najbardziej przebojowa odsłona "Adore" w postaci "Ava Adore". Zaskoczyli grając pod koniec jeden utwór z "Machiny..." ("Stand Inside Your Love"), zaskoczyli kończąc swój set utworem "United States" z raczej słabego "Zeitgeist". A przynajmniej mnie zaskoczyli, bo nie śledzę tracklist z ich występów. Choć najbardziej zaskakująca była jednak przeróbka "Space Oddity" Bowiego.
Tyle szczegółów, a jak wypadł zespół? Zaskakująco dobrze. Bałem się, że Billy nie będzie wokalnie wyrabiał, że wyższe partie zastąpi skrzek. Nic podobnego - śpiewał czysto i mocno, a czasem delikatnie, w duetach wokalnych razem z panią basistką (swoją drogą ten instrument ładnie wybrzmiewał). Zarówno Billy, jak i drugi pan gitarzysta (nazwiska nie pomnę, podobnie, jak i reszty składu) grali świetnie, to samo można powiedzieć o panu perkusiście. Konferansjerki było niewiele, ale też Corgan to nie jest chyba typ lubiący przekomarzać się z publicznością
Nawet, gdy w odpowiedzi na krzyki kogoś z pierwszych rzędów rzucił "Yeah, I love you too", miał raczej minę, jakby chciał kogoś zabić
W sumie - świetny koncert i tylko szkoda tego nagłośnienia...
EDIT
Na dwa pozostałe dni Off Festivalu nie czekałem już tak bardzo i chyba po raz kolejny okazało się, że koncerty mogą lepiej smakować, gdy nie wiąże się z nimi nadmierny bagaż oczekiwań...
Dzień drugi.
Czekałem na GYBE i trochę (?) mnie ten występ rozczarował. Nie to, że grali źle, czy że brzmienie nie te - wszystko wybrzmiało potężnie i nie groteskowo głośno (patrz występ My Bloody Valentine z dnia trzeciego). Problemem natomiast był dobór materiału. Owszem, gdybym przejrzał sobie playlisty ostatnich koncertów GYBE, uniknąłbym tego rozczarowania. Nie zagrali ani jednego kawałka czy to z "Lift Your Skinny Fists...". czy "F#A#...". Zamiast tego jeden utwór z nie najlepszej przecież ostatniej płyty, jeden z EPki "Slow Riot For New Zero Canada" (której jeszcze nie słuchałem), resztę w ogóle nie wiem, skąd wytrzasnęli, ale widzę, iż jeden utwór - zaskakująco wolny jak na GYBE - zwał się "Behemoth". Oprócz tego sporą część koncertu wypełniły nieco nużące drone'y. W sumie - średnio.
Za to w ten dzień przeżyłem jeden z lepszych koncertów tego festiwalu - mowa o występie Bohren & Der Club of Gore. Grupa wykonuje dark jazz, który natychmiast kojarzy się z bardziej mrocznymi kawałkami z soundtracku z Twin Peaks. Cudownie siedziało się z zamkniętymi oczami słuchając tych cudownie snujących się, mrocznych dźwięków. Rewelacja.
Dzień trzeci.
Od razu powiem: osobiście uważam My Bloody Valentine za jeden z najbardziej przereklamowanych bandów ever. Koncert natomiast nie był przereklamowany. Był po prostu słaby. Pal sześć, że nie przepadam za ich muzyką, tego występu nie dało się słuchać, było zwyczajnie za głośno. A wszystkie sztuczki brzmieniowe, które - przyznaję - dobrze brzmią na albumach studyjnych, tu niknęły w wszechogarniającym hałasie. Podobnie sprawa miała się z wokalami. Po piątym utworze nie wytrzymałem i wyszedłem. "Only Shallow", wysłuchane z odległości kilkuset już metrów, brzmiało lepiej, niż cokolwiek innego słyszanego wcześniej. Głośniej nie znaczy lepiej, i ktoś tu o tym zapomniał.
Za to koncert wieczoru dali Deerhunter. Nie znałem ich wcześniej i ich występ wciągnął mnie od pierwszych dźwięków. Do tego zabawna konferansjerka wokalisty... A finał tego koncertu będę pamiętał długo. Wyczarowali taką psychodelię, że gapiłem się na scenę z rozdziawioną buzią
Eat your heart out, Kevin Shields