Pink Floyd to jeden z tych zespołów, których słucham dłużej niż pamiętam, bo razem z Beatlesami, King Crimson i paroma innymi wyniosłem ich z domu. Wspomnienie The Wall odtwarzanego z oryginalnych winylowych płyt kiedy było się jeszcze małym berbeciem to coś czym się będę chyba zawsze chwalił?
Jest też coś, czego nie pamiętam, ale do dziś mnie bawi - podobno jako zupełny maluch bardzo bałem się głosu sędziego Robaka z The Trial - co akurat jest dość zrozumiałe
Tak więc The Wall i Dark Side of the Moon i The Final Cut znam od dawna, kilka innych płyt również, ale we wspomnieniach mam głównie te trzy. Na etapie końca podstawówki i gimnazjum zacząłem Pink Floyd odkrywać na własną? rękę. Gdzieś w gimnazjum wpadła mi w ręce książka z tekstami i tłumaczeniami wszystkich tekstów Watersa i tak jak już napisał?
dampf, również uczyłem się od Floydów angielskiego. Potem zacząłem się wgryzać w płyty z okresu przed panowaniem Watersa. Szczególnie ujęła mnie Obscured by Clouds i bardzo długo ją katowałem. Większość albumów z podstawowej czternastki budzi u mnie jakieś wspomnienia i skojarzenia, w końcu, do cholery, słucham tego zespołu całe swoje życie, długo więc odpowiadać o wszystkim. Są trzy wyjątki, które dotąd nazbyt do mnie nie dotarły:
The Piper at the Gates of Down - dla mnie to zbiór piosenek, często dość naiwnych. Jasne, jest tu kilka świetnych, ciekawych kompozycji, które lubię - Astronomy Domine, Interstellar Overdrive czy... Bike
Ale reszta, choć da się słuchać, nie przemawia do mnie. Nie zgadzam się z ludźmi dostrzegającymi na tym albumie jakiś geniusz i wychwalającymi Syda za jego wkład w ten materiał. To dość infantylna płyta i szanse na to, że moje zdanie co do niej się zmieni już są raczej niewielkie.
Nie rozumiem też, dlaczego See Emily Play, który bardzo lubię, nie znalazł? się ani na debiucie, ani na drugim albumie.
More - tego się słucha przyjemnie, ale nie rusza mnie to zupełnie, przelatuje obok. Są jakieś fajne momenty, ale nawet nie wiem za bardzo gdzie, trudno mi się skoncentrować na tym materiale.
Ummagumma - mogę tego słuchać, jak już włączę, ale potrzeby by do tej płyty wracać, nie mam zupełnie. Ani do studyjnej, ani do koncertowej części. Ot, jest sobie, nie wadzi mi to, ale nic poza tym.
Raz na jakiś czas robię sobie tak, że przesłuchuję całą dyskografię po kolei (nie bez przerwy, tak po dwa-trzy albumy dziennie zwykle). Dobra rzecz, często coś jeszcze jestem w stanie zauważyć, czasami coś mi się spodoba, co wcześniej do mnie nie docierało. Dlatego nie przekreślam tych płyt, które mniej do mnie trafiają, nigdy nic nie wiadomo.
Z Saucerful of Secrets miałem niezłą przeprawę. Dopóki naprawdę porządnie, po kawałku nie poznałem tej płyty, zupełnie nie mogłem przez nią przebrnąć. Kiedy już bardziej się w nią wgryzłem, okazało się, że wcale nie jest taka nieprzystępna. Każdy utwór ma tam coś ciekawego, jest psychodelicznie, ale i melodyjnie, to takie "stare Pink Floyd" w najlepszym wydaniu. Ot choćby te odjazdy w See-Saw - pozornie to prosta piosenka, ale cóż tam się nie dzieje, jak się wsłuchać - dziwne przejścia, dźwiękowe plamy i rozmycia - niesamowite. Tylko tytułowy utwór jakoś gorzej do mnie dociera. Był? czas, że włączałem go sobie przed spaniem, leżąc w łóżku - zwykle zasypiałem zanim się skończył?
Teraz już tak źle nie jest, bo w sumie pasuje do tej płyty i dodaje jej powagi, ale trzeba mieć odpowiedni nastrój by go z przyjemnością słuchać. Ach, no i Jugband Blues na końcu, z tym niesamowitym, dziwnym, niepokojącym tekstem. To naprawdę świetny album.
Atom Heart Mother nadal lubię, ale kiedyś lubiłem bardziej. O ile kiedyś tytułowy utwór wydawał mi się być jakimś monumentalnym dziełem, tak teraz dostrzegam to, co sami muzycy później o nim mówili - nie wiadomo do końca o co im chodziło, brak trochę jakiejś spójnej koncepcji, a całość to raczej wypadkowa dziwnych eksperymentów niż przemyślane dzieło. Choć nadal dobrze się tego słucha. Trzy krótkie utwory w środku płyty uwielbiam, choć w tych nowych remasterach słychać już bardzo wyraźnie jak nieczysto śpiewa Waters w "If". Za śniadaniem Alana nigdy nie przepadałem - dla mnie jest zwyczajnie nudne i za długie.
Meddle to już inna bajka. Tu nie mam do czego się przyczepić, Echoes to kompozycja monumentalna, jedna z tych rzeczy, które po prostu trzeba znać, jeśli nie chce się być ignorantem, a reszta utworów również jest bardzo udana. Pink Floyd pokazuje, że jako zespół nie stoją w miejscu - rozwijają się, robią muzykę coraz bardziej świadomie, choć wciąż poszukując czegoś nowego.
Obscured by Clouds stanowi niby soundtrack, ale filmu nigdy nie widziałem. Bardzo lubię ten album, szczególnie utwory z wokalami. W tej płycie tkwi niesamowity spokój. Ujmują mnie też teksty (dość przewrotną rzeczą jest, że chyba najwięcej dramatyzmu tkwi w Childhood's ends, jedynym tekście stworzonym przez Gilmoura). To chyba ostatnia płyta pogrążona jeszcze głęboko w psychodelicznym nastroju. No i nawet pomijając wszystkie inne aspekty, jest tam po prostu sporo kapitalnych piosenek.
Dziwne, ale kiedy teraz o tym myślę, to Dark Side of the Moon wydaje mi się najmniej poruszającym z pięciu albumów aż do końca panowania Watersa w zespole. Lubię tę płytę i nie odmawiam jej wartości, ale chyba nigdy nie była ona dla mnie osobiście tak ważna, jak kolejne. Wprawdzie Time czy Brain Damage + Eclipse to naprawdę kapitalne kompozycje, ale jednak... Również uważam, że w całości broni się lepiej, niż po kawałku. Zawsze zresztą postrzegałem ją jako taką dwuczęściową, podzieloną tak jak na winylu - po pięć utworów. Jakby dwie odrębne suity, w każdym, razie nie dziesięć poszczególnych piosenek.
Wish You Were Here to absolutna czoówka, nie dziwię się, że tak wiele osób uważa jś za najlepszą. Ja nie potrafię wybrać, ale rĂłwnież uwielbiam ten album. Włączyłem sobie kiedyś w domu pierwszy utwór by coś sprawdzić, czytając o Floydach w sieci, akurat moja mama weszła do pokoju. Skończyło się na tym, że przesłuchaliśmy cały album od początku do końca - tego się po prostu nie da przerwać przed końcem. Czysta magia.
Animals katowałem pod koniec gimnazjum niesamowicie często. Dotąd Dogs uważam za jeden z najlepszych utworów Floydów. Ta płyta jest mroczna, trudna i depresyjna, ale przy tym wszystkim cholernie wciągająca, absorbująca. Długo uważałem ją za najlepszą.
The Wall - przesłuchanie tego albumu w całości i z zaangażowaniem jest niczym katharsis. Powiedziano już o tej płycie chyba wszystko i ja nie jestem w stanie dodać niczego nowego. Opus magnum, które z moim przekonaniu zdecydowanie przebija Dark Side of the Moon. Wielka szkoda, że na płycie nie zmieściło się What Shall We Do Now?, ale poza tym uważam, że to ideał. Brzmi fanatycznie, ale trudno, jak się czegoś słucha dłużej, niż się pamięta, to takie mogą być efekty, jestem nieuleczalnym przypadkiem i jest mi z tym dobrze. A kto nie był na koncercie Watersa w Łodzi, ten trąba.
The Final Cut - tutaj się będę kłócił ostro. Ok, brakuje klawiszy Wrighta, ale ten album jest w innym stylu, więc można się z tym pogodzić. Jakkolwiek złym i wrednym człowiekiem nie byłby Waters, włożył w ten album mnóstwo emocji i ja cały ten dramatyzm kupuję. Mam gdzieś, że Waters zdominował zespół, choćby przez grę Masona i Gilmoura, której nie da się pomylić z czymś innym, jest to album Pink Floyd. To naprawdę świetny krążek, z bardzo spójnym konceptem i kapitalnymi kompozycjami. Nie rozumiem jak kilka pokoleń fanów może niewdzięcznie wieszać na nim psy, chyba znów działa zasada, że po tym, co otrzymali wcześniej mają swoją wizję zespołu i nie mogą się pogodzić, że historia potoczyła się inaczej, swoje pretensje przelewając na dobrą muzykę. Ich strata.
Okres bez Watersa to już inna bajka. A Momentary Lapse of Reason kojarzę niby po utworach, ale dotąd nie poskładałem sobie tej płyty w jedną całość. Lubię jej posłuchać od czasu do czasu, ale jednak po High Hopes sięgam o wiele częściej. Ostatni album Floydów uważam za bardzo udany, choć naprawdę w całości doceniłem go dopiero z rok temu. Kawał? dobrej muzyki, która pozbawiona jest wprawdzie watersowskiego dramatyzmu, wciąż jednak ma swoją wysoką wartość i wciąż słychać, że to nikt inny, a Pink Floyd właśnie.
Solowe albumy Gilmoura widzę różnie. Dwa starsze czasami włączę, ale nie znam ich tak dobrze jak płyt Floydów, kojarzę raczej pojedyncze utwory. To dobre płyty, ale nie porywają mnie jako całości. On an Island uwielbiam - ten album jest wypełniony niesamowitym spokojem, słuchając go czuć, że nagrał tę muzykę szczęśliwy i spełniony człowiek, co zresztą jest też w tekstach. Nie przyjmuję argumentów, że album jest nudny czy przesłodzony. Jeśli komu się on taki wydaje, to ma odszczekać wszystko, co powiedział złego o The Final Cut. Tyle w temacie.
Ach, no i jeszcze kapitalny zapis koncertu z Gdańska. Do końca życia będę żałował, że mnie tam nie było, ale cóż, za wcześnie, wtedy jeszcze nie szlajałem się po kraju za koncertami. Rok, może dwa lata później już bym na pewno nie odpuścił. Dobrze, że przynajmniej jest ta płyta, bo koncert był? kapitalny i tak też się go teraz słucha.
Solową twórczość Watersa, jak łatwo się domyślić, również bardzo lubię. The Pros and Cons of Hitch Hiking z lekko amerykańskim klimatem i kapitalnymi zagrywkami Claptona słucham z wielką przyjemnością. Radio K.A.O.S. udało się trochę mniej, ale również wracam do tej płyty od czasu do czasu nie bez frajdy. Zaś Amused To Death to jedyny znany mi przypadek, kiedy artysta z wielkiego zespołu nagrywa solo album, który dorównuje jego dokonaniom w macierzystej formacji. Genialne teksty, zapierająca dech w piersiach muzyka, powalający finał - może na początku niełatwo się przebić przez ten album, ale kiedy już się go pozna, nie wiem jak można go nie lubić.
Solowych dokonań Wrighta trochę słuchałem, ale w gruncie rzeczy prawie ich nie znam. Wciąż mam zamiar to nadrobić, ale nie wiem kiedy to się wreszcie stanie. Kiedyś na pewno.
Ach, także albumu Gilmoura z The Orb słuchałem może raz. Trochę to nie moja bajka, ale też kiedyś jeszcze na pewno spróbuję. Na muzykę elektroniczną otwieram się wciąż bardziej i bardziej, może kiedyś coś zaskoczy i w kwestii tej płyty.
Oglądałem też niedawno Zabriskie Point. Samej muzyki nigdy chyba nie słuchałem, a w filmie nie jest jej tak wiele i w zasadzie ogranicza się do przyjemnego floydowego plumkania. Sam film zaś jest beznadziejnie nudny i kiepsko zrealizowany.