Po traumatycznych przeżyciach związanych z czytaniem
Intensywności obiecałem sobie, że odstawię Koontza na parę dobrych lat. Splotem różnych okoliczności trafiłem do biblioteki bez pomysłu, co miałbym wypożyczyć. Zamiast włóczyć się między regałami, postanowiłem udać się do półki, na której czekał na mnie sprawdzony amerykański autor o niemiecko brzmiącym nazwisku. Wybór padł na
Przepowiednię, ponieważ opis z tylnej okładki nęcił niemiłosiernie. Nie byłbym sobą, gdybym nie chciał się dowiedzieć, jak ta niesamowita historia się potoczyła.
Przepowiednia to kolejny koktajl gatunkowy, jaki zaserwował nam mister Dean. Jest tu dużo akcji, nieco thrillera, mnóstwo komedii i odrobina fantastyki. Sama przepowiednia nosiła znamiona czegoś ponadnaturalnego, a wokół niej koncentrowała się przecież cała fabuła.
Autor podzielił powieść na sześć części, a te na siedemdziesiąt kilkustronicowych rozdziałów (książka w polskim wydaniu liczy 416 stron). Dzięki takiemu rozdrobnieniu powieści czytałem ją z dużą przyjemnością bez bojaźni, że będę musiał przerwać lekturę w środku rozdziału
Koontz zaimponował zastosowaniem dziesiątek cliffhangerów, czyli zatrzymania akcji na końcu rozdziału w dramatycznym momencie, kiedy wydawało się, że główni bohaterowie wpakowali się w naprawdę niezły kanał i już swoich losów nie odmienią. Do tego doszło parę zwrotów akcji, w tym ten największy ukazany w czwartym "strasznym dniu".
Koontz błysnął także wybornym poczuciem humoru i pod tym względem ta książka ustępuje tylko "Dobremu zabójcy". Cały wagon "słodkich aluzji" i przewrotnego dowcipu.
Na przykład: Oświadczenie Lorrie na końcu części drugiej, że "kocha innego", a nie Jimmyego.
Raz jednak Koontz rozbawił mnie niezamierzenie. Na stronie 191 Jimmy stwierdził:
"Kupiliśmy dom. Nic szczególnego. Dwie kondygnacje, dwie sypialnie, dwie łazienki". Cóż, autor chyba nie pomyślał, że jego książkę będą też czytać w biednej Polsce. W wieku 20. lat chciałbym sobie kupić takie "nic szczególnego"
Teraz łyżka dziegciu.
Niektóre dialogi, pomimo świetnego humoru, nie pasowały do zagrożenia, w którym znaleźli się główni bohaterowie. W pierwszym strasznym dniu, gdy Lorrie i Jimmy siedzieli skuci, ten drugi komplementował ładne paznokcie kobiety. Wybaczcie, ale to ostatnia rzecz, o której się myśli, gdy szaleniec ma was w garści. Tak mi się wydaje. Nie spodobało mi się także to, że najważniejsze postaci potrafiły wyjść z każdej opresji. Na przykład: czwarty straszny dzień, dzień, w którym potrzebna była nerka Punchinello. Szaleniec powinien odmówić, a Annie powinna umrzeć. To byłoby wiarygodne. Gorzej bym się czuł, kończyłbym czytanie z wilgotnymi oczami, ale przynajmniej czułbym nutkę autentyzmu. Nie wierzę, że ten dzień był straszny z powodu śmierci Roweny, 86-letniej babci Jimmyego. Już wcześniej miałem poczucie, że ta staruszka trzymana jest jako "koło ratunkowe", które w odpowiednim momencie miał zamiar Koontz użyć, ratując całą historię. Gdyby łagodna i szybka śmierć sędziwej i toczącej szczęśliwy żywot babci miała być głównym wydarzeniem "strasznego dnia", to co powiedzieć o śmierci rodzica, która kiedyś Jimmyego czeka? No a poza tym dziadek krzyczał coś o nerkach, tymczasem operacja gładko poszła.
Przedobrzył też Koontz na samym końcu, pozwalając po raz czwarty zajść w ciążę Lorrie i szczęśliwie urodzić zdrową córeczkę, której przepowiedziano na dodatek pięć szczególnie szczęśliwych dni. Trochę zbyt słodko.
Tak czy owak czytanie tej książki było wspaniałą przygodą. Pierwsze 300 stron miało tak wysoki poziom, że byłem gotów postawić tę powieść na podium najlepszych przeczytanych książek Koontza. Ostatnie 100 stron trochę zbyt hurraoptymistyczne, ale taki już jest Koontz. U niego zawsze Dobro masakruje Zło
Trochę mi smutno, że to już koniec, ale pocieszam się tym, że zawsze jest ciasto
Wypożyczyłem już
Pieczarę gromów, ale na razie biorę się za
Wojnę zombie Maxa Brooksa. Trzymajcie się ciepło, moi mili!
PS Jeszcze jedna rzecz, a ściślej - pytanie.
Trzeci straszny dzień miał wypaść 23 grudnia. 22 grudnia do domu Tocków wdarł się ze zmienioną twarzą Konrad Beezo. Postrzelił dwukrotnie Lorrie. Kobieta przeszła operację pomyślę, chociaż trzeba jej było usunąć nerkę i część jajowodu czy czegoś tam, w każdym razie nie mogła mieć już dzieci. Jimmy dowiedział się o bezpłodności żony, ale - jak stwierdził - "dla mnie, owszem, była to przykra wiadomość, ale nic poza tym...". Po chwili dodał: "...dopiero po kilku miesiącach mieliśmy w pełni zrozumieć, dlaczego dwudziesty trzeci grudnia był w naszym życiu niemal równie strasznym dniem jak wieczór dwudziestego drugiego". Ja nadal nie rozumiem. Czwartego strasznego dnia trzeba było prosić Punchinella o nerkę, Jimmy miał naczyniaki, a Lorrie już jedną straciła, więc nie mogła być dawczynią. Czy więc owa strata nerki przez Lorrie w trzecim strasznym dniu była tym najgorszym wydarzeniem, które zmusiło potem rodziców do błagania Punchinella o to, żeby pomógł małej Annie? Jak myślicie?