No to drugi sezon za mną. Podobał mi się nieco mniej, niż pierwszy. Trudno powiedzieć dlaczego. Już od pierwszego odcinka miałem podejrzenia, że ta historia będzie nieco mniej "moja", mocno zaniepokoiło mnie to
i wraz z rozwojem fabuły bałem się, że wyskoczą z tym pomijanym w zasadzie w kolejnych odcinkach motywem w kluczowym momencie. No i niestety, wyskoczyli. Motyw kompletnie od czapy, zupełnie niepotrzebny, jakoś na pewno wpływający na ocenę całości.
Sama historia w którymś momencie wciągnęła mnie w stopniu porównywalnym z tą z sezonu pierwszego, chociaż... ciężko mi było znieść perypetie Eda i Peggy. Wyjątkowo irytująca para, której (prawie) wszystko wychodziło. Trzeba jednak pochwalić rozmach opowieści, ilość różnorodnych bohaterów, którzy mają tu coś konkretnego do powiedzenia a także mimo wszystko zaskakujące rozwiązania w fabule. Cała historia jest zdecydowanie mniej "fargowska", choć duch braci Coen jest cały czas obecny (inna sprawa, że historia mi nieco bardziej do Tarantino pasowała, a już na pewno Mike Milligan to bohater bardzo w stylu Quentina) - głównie w poczuciu humoru, którego jest tu więcej, niż w sezonie nr 1. Perełkami pod tym względem są wątek Reagana i tyrady Karla Weathersa.
Aktorsko nikt raczej nie wybija się tak bardzo, jak Thornton w sezonie pierwszym, ale cała obsada gra bez w zasadzie fałszywych tonów. Najlepsza jest chyba Kirsten Dunst, której postać mnie tak irytowała, że jest to dowodem, iż dobrze swoje zrobiła. Wilson jak to Wilson - solidny, bez fajerwerków. Podobała mi się Jean Smart i Racher Keller. Ciekawy jestem rozwoju kariery tej drugiej, toż to w zasadzie debiutantka. Z chłopów wybił się chyba tylko Nick Offerman.
Ogólnie dla mnie sezon na takie
6.5/10, bardziej z powodu Eda i Peggy, niż tego nieszczęsnego
.