W pewnym momencie postanowiłem uwierzyć na słowo bohaterom i przyjąć, że to całe gadanie o meteorach, trzech Vandalach i w ogóle to ma sens, dzięki czemu bardzo przyjemnie mi się to oglądało. Dzięki aż trzem pojedynkom satysfakcja po śmierci jest naprawdę porządna, choć spodziewałem się czegoś ostrzejszego. Wiadomo, Mick go spalił, to spoko, Sara troszkę pomęczyła, ale myślałem, że Rip to go konkretnie zmasakruje albo potorturuje w amoku, a tu tylko nożyk...
No ale i tak było spoko. I szczerze to się przyznam, że o ile na początku, jak Rip poleciał w stronę Słońca to myślałem "no ta, już widzę jak go zabiją", ale jak zobaczył rodzinę, to nagle stałem się przekonany, że umrze
Aż mi się na chwilę smutno zrobiło
Ale i tak największym zwycięzcą było ostatnie dziesięć, obyczajowych minut. Choć wyjątkowo Sara mnie trochę wpieniała, no ja rozumiem, że Laurel, że to i tamto, ale kurde... "o jezuu jak mi smutno, nie potrafię żyć bez siostry, dlatego uciekłam na jakąś Syberię i żyłam tak daleko od niej jak się dało i nie utrzymywałam żadnego kontaktu"
I w ogóle to zagrała te przykre sceny na poziomie CW, w innych rolach jakoś od biedy jej to wychodziło... Ale cała reszta na propsie. Scena rozmowy Micka ze Snartem to emocje prawie że na poziomie Flasha! No i po raz kolejny uważam się za proroka!
Marzę o tym, żeby po zakończeniu osobistej sagi z Savagem, Jastrzębie udały się na spoczynek. To nawet w stylu CW, takie "żyli długo i szczęśliwie... i z dala od serialu".
Hawkgirl była taka marna w tym odcinku, że ja nie mogę po prostu... jakież to szczęście, że ich nie będzie
No i sama końcówka... Justice Society, nieźle. To uniwersum serialowe tak fajnie zaczyna się rozwijać, że to aż boli, że czasem jest na tak kasztanowym poziomie. Poniedziałek - Supergirl, wtorek - Flash, środa - Awwor, czwartek - LoT, a w piąteczek trzygodzinny crossover podsumowujący... najlepiej wszystko opowiadające o Thanagariańskiej inwazji... ileż ja bym za to dał!!