Strony: [1]   Do dołu
Drukuj
Autor Wątek: [zespół] Pink Floyd  (Przeczytany 3468 razy)
dampf

*

Miejsce pobytu:
Trójmiasto




« : Marca 29, 2012, 21:46:37 »


Pink Floyd to angielski zespół rockowy założony w 1965 roku w Cambridge. Ich twórczość, początkowo klasyfikowana jako rock psychodeliczny, w późniejszych latach nabrała cech muzyki progresywnej. Grupa znana jest z filozoficznie zabarwionych tekstów piosenek, eksperymentów z dźwiękiem, innowacyjnego podejścia do kwestii grafiki w albumach oraz rozbudowanych występów koncertowych. Sprzedali na całym świecie ponad 200 milionów albumów, co czyni ich jedną z najlepiej sprzedających się grup muzycznych w historii.

Pink Floyd odnieśli umiarkowany sukces w obrębie głównego nurtu muzycznego. Pod koniec lat 60. pod przewodnictwem Syda Barretta byli jednym z najpopularniejszych zespołów londyńskiej podziemnej sceny psychodelicznej, jednak zachowanie lidera zmusiło pozostałych członków grupy do zastąpienia go gitarzystą i wokalistą Davidem Gilmourem. Na stanowisko frontmana oraz głównego autora utworów wysunął się wówczas basista Roger Waters i zachował tę pozycję aż do odejścia z zespołu.

W 1985 Waters ogłosił rozpad grupy, jednak pozostali członkowie, z Gilmourem na czele, postanowili dochodzić swych praw do nazwy w sądzie. Zespół kontynuował działalność jako Pink Floyd, ostatecznie osiągając z Watersem kompromis w sprawie nazwy zespołu.

Po 24 latach przerwy Waters ponownie wystąpił z grupą 2 lipca 2005 roku, na koncercie Live 8 w Londynie, grając jednocześnie przed najliczniejszą publicznością w historii Pink Floyd.

Albumy studyjne:

The Piper at the Gates of Dawn
A Saucerful of Secrets
Soundtrack from the Film More
Ummagumma
Atom Heart Mother
Meddle
Obscured by Clouds
The Dark Side of the Moon
Wish You Were Here
Animals
The Wall
The Final Cut
A Momentary Lapse of Reason
The Division Bell

Powyższe informacje oraz zdjęcie pochodzą z Wikipedii.

Nie wiem co mam dodać od siebie. PF to część mojego życia, słucham ich od 17 lat, na winylu z "The Wall" ćwiczyłem angielski i uważam ich za najważniejszy zespół muzyczny dla mej osoby. Uwielbiam "Meddle", "The Dark Side..." oraz "Wish You...". Te płyty są w moim odczuciu ich szczytowym osiągnięciem od strony muzycznej i jestem rozkochany w nich od początku do końca. Lubię zanurzyć się także w ich pierwsze dokonania, na czele z "Ummagumma". Nie są to łatwe nagrania, ale z każdym kolejnym odsłuchaniem zyskują.

Płyty, które najmocniej zaakcentował swoją osobą Waters, czyli "The Wall" oraz "The Final Cut" może i ociekają patosem i martyrologią, ale też nie zliczę ile razy ich słuchałem. Ściana po dziś dzień to dla mnie w zasadzie świętość i jedna z płyt absolutnych. Nie za bardzo przepadam za ich dwoma ostatnimi albumami, ale "High Hopes" jako utwór zamykający ich dyskografię poraża. Jest takim samym klasykiem jak chociażby "Time"...

Miałem przyjemność być na dwóch "floydowych" koncertach. W 2006 roku w Gdańsku na Gilmourze i Wrighcie oraz rok temu w Łodzi na watersowskiej ścianie. Oba wydarzenia genialne, ale każde zgoła inne. Gdańsk to przede wszystkim genialna setlista, klimat, no i "Echoes" zagrane perfekcyjnie. A "The Wall" to pokaz jak wygląda spektakl absolutny, przytłaczający widza i nie pozwalający mu odetchnąć.

No i kilka linków na zakończenie:

Echoes:

<a href="http://www.youtube.com/watch?v=PGwPSPIhohk" target="_blank">http://www.youtube.com/watch?v=PGwPSPIhohk</a>

Live 8:

<a href="http://www.youtube.com/watch?v=LJTfMOzuH28" target="_blank">http://www.youtube.com/watch?v=LJTfMOzuH28</a>

Shine on You Crazy Diamond

<a href="http://www.youtube.com/watch?v=V1i-RKqOFxQ" target="_blank">http://www.youtube.com/watch?v=V1i-RKqOFxQ</a>

I wiem, że długie :)
Zapisane
p.a.
Administrator

*

Miejsce pobytu:
Katowice

sponsor forum
SPONSOR
FORUM



« Odpowiedz #1 : Marca 31, 2012, 22:05:01 »

Pink Floyd nigdy do końca nie był "moim" zespołem.  Wiadomo - mnóstwo osób go lubiło i słuchało, a że przekorny bywałem... ;) Pamiętam, że siostra miała na kasecie "Wish you were here" i świeżutki wówczas "The Division Bell". Ale że to była moja siostra, to nie wypadało mi tego lubić :D W zasadzie na własną ścieżkę, jeśli o ten zespół idzie wszedłem dopiero w liceum, gdy w moje łapki wpadła koncertowa część płyty "Ummagumma". Co mogę powiedzieć... jak albumów koncertowych nie lubię, tak ten prawie że uwielbiam. Dla mnie to najlepsza koncertówka wszech czasów :) Każdy utwór brzmi tu lepiej, niż jego studyjny odpowiednik, do tego klimat jest ciekawy...

W ciągu następnych paru lat poznałem większość płyt PF (a może i wszystkie, choć "More" to chyba dosłownie jeden raz przesłuchałem), ale nie mogę powiedzieć, że mam za sobą wiele przesłuchań każdej z nich. Najczęściej wracałem do żelaznych klasyków. "The Dark Side of the Moon" lubię, choć uważam, że album broni się lepiej jako całość; te piosenki wyrwane z kontekstu moim zdaniem aż tak wielkie nie są :) I wspomniane "High Hopes" uważam za utwór lepszy, niż "Time", choć oczywiście "The Division Bell" jest dosyć przeciętną płytą, nawet jeśli o niebo lepszą od "Momentary Lapse of Reason" :)

"Wish you were here" jest płytą niezwykłą, o niebywałym klimacie, ale nietrudno zauważyć, że pomysłów tam zbyt wielu w gruncie rzeczy nie ma :) Utwór tytułowy bardzo ładny, "Crazy Diamond" mi by wystarczyło w pierwszej odsłonie, w "Welcome to the Machine" uwielbiam te industrialne hałasy na początku... "Have a Cigar" najsłabsze, ale końcówka fajna.

"Animals" słuchałem więcej razy tylko w jednym momencie mojego życia i chyba już zawsze ta płyta będzie kojarzyła mi się z moim pierwszym zetknięciem z prozą Vargasa Llosy, swoją drogą była to powieść "Miasto i Psy" :D Ciekawa płyta, oryginalny klimat, rewelacyjnie brzmią tu akustyki...

Ale gdybym miał wskazać jeden album tej grupy, który naprawdę swego czasu mnie zachwycał, byłoby to "The Wall". Kompletnie wtapiałem się w te teksty, w klimat całego konceptu i odpływałem. Trudno powiedzieć, na ile to zasługa muzyki, a na ile - tekstów no i właśnie "konceptualności" tego dzieła. Dziś boję się do tego wracać, choć wydaje mi się, że takie "Hey You" czy "Comfortably Numb" podobać mi się będą zawsze.  Chociażby dzięki nieziemskim solówkom Gilmoura.

A inne albumy... słabo kojarzę. "Atom Heart Mother" to dla mnie rozdmuchany poza wszelkie granice przyzwoitości utwór tytułowy, kilka słabych piosenek i raczej pretensjonalne psychodeliczne śniadanie bodajże Alana. "Meddle" niby bliźniaczy, ale "Echoes" bardziej przypomina utwór Pink Floyd, niż "Atom Heart Mother", a i reszta utworów wydaje mi się lepsza, niż na poprzedniej płycie. Jak już wspomniałem gdzie indziej, dla mnie "Meddle" to początek Pink Floyd właściwego :)

Jeśli o psychodelię idzie, to ostatnio słuchałem sobie nieco "The Piper at the Gates of Dawn" i coś wreszcie zagryzło. O ile niektóre piosenki nadal wydają mi się śmieszne, o tyle kilku słucham z coraz to większym zainteresowaniem :) "Saurcelful of Secrets" niezbyt dobrze teraz pamiętam. Podobnie studyjnej "Ummagummy", ale tam muzyki raczej niewiele i nie wydaje mi się, by ta część tego albumu zasługiwała na pozytywną ocenę :)

« Ostatnia zmiana: Marca 31, 2012, 22:09:15 wysłane przez p.a. » Zapisane
J1923

*

Miejsce pobytu:
Sto(L)ica

sponsor forum
SPONSOR
FORUM



« Odpowiedz #2 : Kwietnia 01, 2012, 17:19:50 »

Pink Floyd to jeden z mych ulubionych zespołów, ścisła czołówka. Jednak mają pewną wadę: podoba mi się jedynie połowa ich dyskografii. Trzy pierwsze płyty zupełnie mi nie odpowiadają. Atom Heart Mother i Meddle już mi się podobały, ale nie tak całkowicie. W sumie rzadziej wracam do tych nagrań, choć pamiętam, że w pewnym okresie chyba przez cały tydzień tylko Meddle słuchałem :)

Od ciemnej strony księżyca zaczyna się zespół, który kocham. Zresztą na tej płycie jest mnóstwo pięknej nastrojowej muzyki. Jedna z najlepszych płyt rockowych w mojej opinii. The Wall na początku nie robiło na mnie wrażenia. Jak się słucha pobieżnie płyty, to rzeczywiście tak może być. W nią trzeba po prostu wsiąknąć i ją przeżyć. Dziś już oczywiście bardzo cenię ten album i bardzo często gości w moim odtwarzaczu.

Generalnie zazwyczaj miłośnicy Pink Floyd dzielą się na tych wielbiących The Wall lub The Dark Side of The Moon. Ze mną tradycyjnie jest na opak i moją absolutnie ulubioną, wprost ukochaną płytą tego zespołu jest Wish You Were Here. Mogę jej słuchać non stop. Wielbię każdy kawałek na tym albumie, czysta magia, absolutne mistrzostwo. Zresztą jakby przyleciał jakiś kosmita na Ziemię i kazał bym mu wyjaśnił, czym jest wspaniała muzyka, to bym mu zaserwował Shine on you crazy diamond.

The Division Bell, Animals, Final Cut oraz A Momentary Lapse of Reason oczywiście też bardzo lubię, ale słucham rzadziej od wielkiej trójki. Zresztą, w moim odczuciu to już nie są albumy kompletne - nie każdy fragment jest tam zachwycający ;) No i jeszcze świetne koncertówki: Pulse oraz ta co grają The Wall.

Jeśli wspomnieć o solowych dokonaniach, to podobają mi się zarówno nagrania Watersa (miażdżący Amused to Death, bardzo dobre Radio K.A.O.S., czy In The Flesh - jedna z najlepszych koncertówek) jak i Gilmoura (ze wskazaniem na On A Island, zresztą inne płyty lubię sobie posłuchać do nauki czy czytania). Niektóre kawałki z twórczości Wrighta też jak najbardziej mi podchodzą, czego nie mogę powiedzieć o twórczości Barretta, ale to po prostu nie moja muza.
Zapisane

PIŁKA NOŻNA DLA BANDYTÓW!!! Gra jaki to film NOWA LISTA: https://docs.google.com/document/d/1j5W9T3ORWWTjePVR1hwrIwJWa1Yr09A4dkSc_fNJ3E0/edit
p.a.
Administrator

*

Miejsce pobytu:
Katowice

sponsor forum
SPONSOR
FORUM



« Odpowiedz #3 : Kwietnia 02, 2012, 07:55:31 »

J1923, nie jesteś takim wyjątkiem. Znam sporo osób, które właśnie "Wish You Were Here" wskazywały jako ulubiony album Flojdów. Pamiętam też taki list w starym Tylko Rocku (konkretnie chodzi chyba o dział "złota dziesiątka"), w którym ktoś pisał o tej płycie coś w stylu, iż "wszyscy znajomi, uważają, że to najlepsza płyta PF i ja się z nimi zgadzam". Sam zresztą też wyżej stawiam ten album, niż "The Dark Side of the Moon". Niby mniej tam pomysłów (ostatecznie - tylko 4 kompozycje) i pod koniec jednak ogarnia mnie pewne znużenie, ale płyta ta ma absolutnie zniewalający klimat. "The Dark Side..." , jak już napisałem, broni się głównie jako całość, jest to płyta bardzo świeża i różnorodna, ciągle coś się dzieje, nie ma miejsca na nudę. Ale poza "The Great Gig In The Sky" i może "Us and Them" nie widzę tam naprawdę genialnych utworów (którym np. jest pierwsza część "Shine on..."). Są utwory dobre, w zasadzie to nawet bardzo dobre. No i jest tam "Money", którego po prostu nie lubię. Cała płyta to dźwiękowy kosmos a tu pieniądze. I jakoś przyziemnie się robi.

Watersa nie słuchałem nigdy. Pewnie dlatego, iż już przez "The Final Cut" nie potrafiłem przebrnąć. O ile "The Wall" to takie balansowanie na granicy pretensjonalności, o tyle na "The Final Cut" ta granica została już chyba dość znacznie przekroczona, a że jest to w zasadzie solowe dzieło Watersa, nie miałem ochoty na zapoznanie się z resztą. Ale na pewno wróce do "The Final Cut" i myślę, że po solową twórczość tego Pana jeszcze sięgnę. Podobnie jak po "Broken China" Wrighta. Na chwilę obecną słuchałem tylko "On an Island" Gilmoura i płyta mnie nieco wynudziła :)
Zapisane
Cichy
Moderator

*

Miejsce pobytu:
Legionowo



WWW
« Odpowiedz #4 : Kwietnia 02, 2012, 12:21:42 »

"Atom Heart Mother" to dla mnie rozdmuchany poza wszelkie granice przyzwoitości utwór tytułowy, kilka słabych piosenek i raczej pretensjonalne psychodeliczne śniadanie bodajże Alana.

Ja bardzo lubię "Atom Heart Mother". Chociaż z drugiej strony tytułowa suita na początku podobała mi się bardzo, teraz dla mnie mogłoby jej nie być na płycie. "If" jest bardzo prościutkie, ale ja lubię prostotę w muzyce. Poza tym cała reszta utworów to coś magicznego. "Fat Old Sun" ma tak genialny letni, leniwy klimat, że rozpływam się przy niej. A przy śniadaniu Alana zawsze mi cieknie ślinka - i na jedzenie, i na luźne wstawki muzyczne pomiędzy :).

Jeśli o psychodelię idzie, to ostatnio słuchałem sobie nieco "The Piper at the Gates of Dawn" i coś wreszcie zagryzło.

Pierwsza płyta ma dla mnie w sobie coś tak niesamowicie urokliwego, że bardzo ją lubię. Trzeba chyba się do niej stopniowo przekonać, bo naprawdę ma w sobie coś takiego, że trudno się dziwić, że Beatlesi podpatrywali jak chłopaki nagrywali ten album. A mój faworyt - "Chapter 24". Enigmatyczny, symboliczny, tajemniczy, mistyczny... magia. W ogóle bardzo lubię wczesny okres Floydów, a takie utwory jak "Julia Dream" czy "See Emily Play" to coś niesamowicie dobrego. Nie mówiąc już o całej płycie "Saucerful of Secrets".

Znam sporo osób, które właśnie "Wish You Were Here" wskazywały jako ulubiony album Flojdów.

Dopiszcie mnie do listy :). Jak dla mnie "Wish You Were Here" jest o niebo lepsze i nawet wiem dlaczego. "Ciemna strona..." była nagrywana z podejściem intelektualnym. Jest wycyzelowana, w największych szczegółach opracowana koncepcyjnie, wymuskana. Jest prześwietna, ale w muzyce mnie wyjątkowo porusza szczerość, płynąca prosto z serca. "Dark Side..." było doskonale opracowane, ale w sposób intelektualny. A "Wish You Were Here" jest raczej poruszającym wyznaniem typu "Brakuje nam cię, Syd. Ten świat jest oszukańczy i niezrozumiały. To nie jest to, czego chcieliśmy od życia. Czy ty zrozumiałeś to wcześniej i uciekłeś w szaleństwo?" Coś w tym stylu, a jak to ma się w pamięci słuchając tej płyty, zwłaszcza tytułowego utworu... powalające. Nie wiem, może macie inne odczucia :)?

Poza tym chciałem jeszcze zwrócić uwagę na album "More", który po paru uważniejszych przesłuchaniach zaczyna nabierać fajnych rumieńców. A takie utwory jak "Cymbaline" czy "Green Is the Colour" to naprawdę perełki.

Co do dzieł solowych - tak jak Watersowski okres Floydów coraz bardziej zaczyna stawać mi się obojętny, tak jest zrozumiałe, że jego solowej kariery też nie za bardzo trawię. Ale muszę się jeszcze wsłuchać, bo prawdę mówiąc znam ją pobieżnie. "On an Island" Gilmoura - świetne. "Broken China" Wrighta - po dwóch przesłuchaniach nie jestem przekonany, ale płyta ma momenty. Mam nadzieję, że okaże się w końcu czymś wspaniałym, bo z tego co wiem recenzje zbierała dobre.
Zapisane
dampf

*

Miejsce pobytu:
Trójmiasto




« Odpowiedz #5 : Kwietnia 02, 2012, 12:49:14 »

Widzę, że nie tylko ja uważam "Wish You Were Here" za swój ulubiony album PF :) Bardzo miło mi to słyszeć. Kiedyś za takowy uważałem o zgrozo "The Final Cut", ale to było w okresie, kiedy zasłuchiwałem się "Amused to Death" Watersa i musiało to na mnie w ten sposób podziałać. Swoja drogą "AtD" to moim zdaniem jedyny zjadliwy solowy album Watersa, za resztą totalnie nie przepadam. Bardzo za to cenię sobie "On an Island" Gilmoura, ta płyta klimatem wprost zabija. A na żywo jak brzmiała...
Zapisane
p.a.
Administrator

*

Miejsce pobytu:
Katowice

sponsor forum
SPONSOR
FORUM



« Odpowiedz #6 : Kwietnia 03, 2012, 08:21:02 »

Co do wczesnego etapu PF to trochę za wcześnie, bym mógł o tym rozmawiać, bo obecnie więcej czasu mi zajmuje, by poznać tytuł danego utworu :D Ale na pewno wolę rzeczy w stylu "Interstellar Overdrive", niż takie "The Gnome" na przykład :) Jakiś czas temu stwierdziłem, iż sobie z uwagą, na jaką zasługują, posłucham wszystkich płyt Pink Floyd.  Bo kiedyś to było tak, iż znałem ze 3-4 albumy i nadeszła epoka mp3-ek. Zdobyłem wtedy całą podstawową dyskografię grupy, ale większości płyt słuchałem ledwie kilka razy. Po paru latach nauczyłem się słuchać mp3-ek, poświęcając płytom więcej czasu; w zasadzie tyle, ile w czasach kaset :) Jedynie problem z tytułami utworów mam, bo nie zawsze sprawdzam, co to w zasadzie leci ;)

I stąd moje ostanie słuchanie "The Piper at the Gates of Dawn". Niegdyś odbiłem się od tej płyty boleśnie, tym mocniej, iż następna w kolejce "The Saucerful of Secrets" spodobał mi się (choć dziś kompletnie go nie pamiętam, bo nawet znane mi utwory kojarzę raczej w wersjach z "Ummagumma"). Swego czasu miałem skądś też "Relics" - to chyba jedyny album, na którym można odnaleźć studyjną wersję "Careful With That Axe, Eugene". Inna sprawa, że - podobnie jak utwór tytułowy z "The Saucerful of Secrets" - utwór o wiele lepiej wypada na "Ummagumma".

Przy okazji natrafiłem na niezłego bloga:

http://albumaniak.blogspot.com/
Zapisane
Bartek

*

Miejsce pobytu:
Białystok / Kraków




Nahallac

« Odpowiedz #7 : Kwietnia 15, 2012, 22:26:29 »

Pink Floyd to jeden z tych zespołów, których słucham dłużej niż pamiętam, bo razem z Beatlesami, King Crimson i paroma innymi wyniosłem ich z domu. Wspomnienie The Wall odtwarzanego z oryginalnych winylowych płyt kiedy było się jeszcze małym berbeciem to coś czym się będę chyba zawsze chwalił? :D Jest też coś, czego nie pamiętam, ale do dziś mnie bawi - podobno jako zupełny maluch bardzo bałem się głosu sędziego Robaka z The Trial - co akurat jest dość zrozumiałe :D

Tak więc The Wall i Dark Side of the Moon i The Final Cut znam od dawna, kilka innych płyt również, ale we wspomnieniach mam głównie te trzy. Na etapie końca podstawówki i gimnazjum zacząłem Pink Floyd odkrywać na własną? rękę. Gdzieś w gimnazjum wpadła mi w ręce książka z tekstami i tłumaczeniami wszystkich tekstów Watersa i tak jak już napisał? dampf, również uczyłem się od Floydów angielskiego. Potem zacząłem się wgryzać w płyty z okresu przed panowaniem Watersa. Szczególnie ujęła mnie Obscured by Clouds i bardzo długo ją katowałem. Większość albumów z podstawowej czternastki budzi u mnie jakieś wspomnienia i skojarzenia, w końcu, do cholery, słucham tego zespołu całe swoje życie, długo więc odpowiadać o wszystkim. Są trzy wyjątki, które dotąd nazbyt do mnie nie dotarły:
The Piper at the Gates of Down - dla mnie to zbiór piosenek, często dość naiwnych. Jasne, jest tu kilka świetnych, ciekawych kompozycji, które lubię - Astronomy Domine, Interstellar Overdrive czy... Bike ;) Ale reszta, choć da się słuchać, nie przemawia do mnie. Nie zgadzam się z ludźmi dostrzegającymi na tym albumie jakiś geniusz i wychwalającymi Syda za jego wkład w ten materiał. To dość infantylna płyta i szanse na to, że moje zdanie co do niej się zmieni już są raczej niewielkie.
Nie rozumiem też, dlaczego See Emily Play, który bardzo lubię, nie znalazł? się ani na debiucie, ani na drugim albumie.
More - tego się słucha przyjemnie, ale nie rusza mnie to zupełnie, przelatuje obok. Są jakieś fajne momenty, ale nawet nie wiem za bardzo gdzie, trudno mi się skoncentrować na tym materiale.
Ummagumma - mogę tego słuchać, jak już włączę, ale potrzeby by do tej płyty wracać, nie mam zupełnie. Ani do studyjnej, ani do koncertowej części. Ot, jest sobie, nie wadzi mi to, ale nic poza tym.

Raz na jakiś czas robię sobie tak, że przesłuchuję całą dyskografię po kolei (nie bez przerwy, tak po dwa-trzy albumy dziennie zwykle). Dobra rzecz, często coś jeszcze jestem w stanie zauważyć, czasami coś mi się spodoba, co wcześniej do mnie nie docierało. Dlatego nie przekreślam tych płyt, które mniej do mnie trafiają, nigdy nic nie wiadomo.

Z Saucerful of Secrets miałem niezłą przeprawę. Dopóki naprawdę porządnie, po kawałku nie poznałem tej płyty, zupełnie nie mogłem przez nią przebrnąć. Kiedy już bardziej się w nią wgryzłem, okazało się, że wcale nie jest taka nieprzystępna. Każdy utwór ma tam coś ciekawego, jest psychodelicznie, ale i melodyjnie, to takie "stare Pink Floyd" w najlepszym wydaniu. Ot choćby te odjazdy w See-Saw - pozornie to prosta piosenka, ale cóż tam się nie dzieje, jak się wsłuchać - dziwne przejścia, dźwiękowe plamy i rozmycia - niesamowite. Tylko tytułowy utwór jakoś gorzej do mnie dociera. Był? czas, że włączałem go sobie przed spaniem, leżąc w łóżku - zwykle zasypiałem zanim się skończył? :D Teraz już tak źle nie jest, bo w sumie pasuje do tej płyty i dodaje jej powagi, ale trzeba mieć odpowiedni nastrój by go z przyjemnością słuchać. Ach, no i Jugband Blues na końcu, z tym niesamowitym, dziwnym, niepokojącym tekstem. To naprawdę świetny album.
Atom Heart Mother nadal lubię, ale kiedyś lubiłem bardziej. O ile kiedyś tytułowy utwór wydawał mi się być jakimś monumentalnym dziełem, tak teraz dostrzegam to, co sami muzycy później o nim mówili - nie wiadomo do końca o co im chodziło, brak trochę jakiejś spójnej koncepcji, a całość to raczej wypadkowa dziwnych eksperymentów niż przemyślane dzieło. Choć nadal dobrze się tego słucha. Trzy krótkie utwory w środku płyty uwielbiam, choć w tych nowych remasterach słychać już bardzo wyraźnie jak nieczysto śpiewa Waters w "If". Za śniadaniem Alana nigdy nie przepadałem - dla mnie jest zwyczajnie nudne i za długie.
Meddle to już inna bajka. Tu nie mam do czego się przyczepić, Echoes to kompozycja monumentalna, jedna z tych rzeczy, które po prostu trzeba znać, jeśli nie chce się być ignorantem, a reszta utworów również jest bardzo udana. Pink Floyd pokazuje, że jako zespół nie stoją w miejscu - rozwijają się, robią muzykę coraz bardziej świadomie, choć wciąż poszukując czegoś nowego.
Obscured by Clouds stanowi niby soundtrack, ale filmu nigdy nie widziałem. Bardzo lubię ten album, szczególnie utwory z wokalami. W tej płycie tkwi niesamowity spokój. Ujmują mnie też teksty (dość przewrotną rzeczą jest, że chyba najwięcej dramatyzmu tkwi w Childhood's ends, jedynym tekście stworzonym przez Gilmoura). To chyba ostatnia płyta pogrążona jeszcze głęboko w psychodelicznym nastroju. No i nawet pomijając wszystkie inne aspekty, jest tam po prostu sporo kapitalnych piosenek.
Dziwne, ale kiedy teraz o tym myślę, to Dark Side of the Moon wydaje mi się najmniej poruszającym z pięciu albumów aż do końca panowania Watersa w zespole. Lubię tę płytę i nie odmawiam jej wartości, ale chyba nigdy nie była ona dla mnie osobiście tak ważna, jak kolejne. Wprawdzie Time czy Brain Damage + Eclipse to naprawdę kapitalne kompozycje, ale jednak... Również uważam, że w całości broni się lepiej, niż po kawałku. Zawsze zresztą postrzegałem ją jako taką dwuczęściową, podzieloną tak jak na winylu - po pięć utworów. Jakby dwie odrębne suity, w każdym, razie nie dziesięć poszczególnych piosenek.
Wish You Were Here to absolutna czoówka, nie dziwię się, że tak wiele osób uważa jś za najlepszą. Ja nie potrafię wybrać, ale rĂłwnież uwielbiam ten album. Włączyłem sobie kiedyś w domu pierwszy utwór by coś sprawdzić, czytając o Floydach w sieci, akurat moja mama weszła do pokoju. Skończyło się na tym, że przesłuchaliśmy cały album od początku do końca - tego się po prostu nie da przerwać przed końcem. Czysta magia.
Animals katowałem pod koniec gimnazjum niesamowicie często. Dotąd Dogs uważam za jeden z najlepszych utworów Floydów. Ta płyta jest mroczna, trudna i depresyjna, ale przy tym wszystkim cholernie wciągająca, absorbująca. Długo uważałem ją za najlepszą.
The Wall - przesłuchanie tego albumu w całości i z zaangażowaniem jest niczym katharsis. Powiedziano już o tej płycie chyba wszystko i ja nie jestem w stanie dodać niczego nowego. Opus magnum, które z moim przekonaniu zdecydowanie przebija Dark Side of the Moon. Wielka szkoda, że na płycie nie zmieściło się What Shall We Do Now?, ale poza tym uważam, że to ideał. Brzmi fanatycznie, ale trudno, jak się czegoś słucha dłużej, niż się pamięta, to takie mogą być efekty, jestem nieuleczalnym przypadkiem i jest mi z tym dobrze. A kto nie był na koncercie Watersa w Łodzi, ten trąba.
The Final Cut - tutaj się będę kłócił ostro. Ok, brakuje klawiszy Wrighta, ale ten album jest w innym stylu, więc można się z tym pogodzić. Jakkolwiek złym i wrednym człowiekiem nie byłby Waters, włożył w ten album mnóstwo emocji i ja cały ten dramatyzm kupuję. Mam gdzieś, że Waters zdominował zespół, choćby przez grę Masona i Gilmoura, której nie da się pomylić z czymś innym, jest to album Pink Floyd. To naprawdę świetny krążek, z bardzo spójnym konceptem i kapitalnymi kompozycjami. Nie rozumiem jak kilka pokoleń fanów może niewdzięcznie wieszać na nim psy, chyba znów działa zasada, że po tym, co otrzymali wcześniej mają swoją wizję zespołu i nie mogą się pogodzić, że historia potoczyła się inaczej, swoje pretensje przelewając na dobrą muzykę. Ich strata.

Okres bez Watersa to już inna bajka. A Momentary Lapse of Reason kojarzę niby po utworach, ale dotąd nie poskładałem sobie tej płyty w jedną całość. Lubię jej posłuchać od czasu do czasu, ale jednak po High Hopes sięgam o wiele częściej. Ostatni album Floydów uważam za bardzo udany, choć naprawdę w całości doceniłem go dopiero z rok temu. Kawał? dobrej muzyki, która pozbawiona jest wprawdzie watersowskiego dramatyzmu, wciąż jednak ma swoją wysoką wartość i wciąż słychać, że to nikt inny, a Pink Floyd właśnie.

Solowe albumy Gilmoura widzę różnie. Dwa starsze czasami włączę, ale nie znam ich tak dobrze jak płyt Floydów, kojarzę raczej pojedyncze utwory. To dobre płyty, ale nie porywają mnie jako całości. On an Island uwielbiam - ten album jest wypełniony niesamowitym spokojem, słuchając go czuć, że nagrał tę muzykę szczęśliwy i spełniony człowiek, co zresztą jest też w tekstach. Nie przyjmuję argumentów, że album jest nudny czy przesłodzony. Jeśli komu się on taki wydaje, to ma odszczekać wszystko, co powiedział złego o The Final Cut. Tyle w temacie.
Ach, no i jeszcze kapitalny zapis koncertu z Gdańska. Do końca życia będę żałował, że mnie tam nie było, ale cóż, za wcześnie, wtedy jeszcze nie szlajałem się po kraju za koncertami. Rok, może dwa lata później już bym na pewno nie odpuścił. Dobrze, że przynajmniej jest ta płyta, bo koncert był? kapitalny i tak też się go teraz słucha.

Solową twórczość Watersa, jak łatwo się domyślić, również bardzo lubię. The Pros and Cons of Hitch Hiking z lekko amerykańskim klimatem i kapitalnymi zagrywkami Claptona słucham z wielką przyjemnością. Radio K.A.O.S. udało się trochę mniej, ale również wracam do tej płyty od czasu do czasu nie bez frajdy. Zaś Amused To Death to jedyny znany mi przypadek, kiedy artysta z wielkiego zespołu nagrywa solo album, który dorównuje jego dokonaniom w macierzystej formacji. Genialne teksty, zapierająca dech w piersiach muzyka, powalający finał - może na początku niełatwo się przebić przez ten album, ale kiedy już się go pozna, nie wiem jak można go nie lubić.

Solowych dokonań Wrighta trochę słuchałem, ale w gruncie rzeczy prawie ich nie znam. Wciąż mam zamiar to nadrobić, ale nie wiem kiedy to się wreszcie stanie. Kiedyś na pewno.

Ach, także albumu Gilmoura z The Orb słuchałem może raz. Trochę to nie moja bajka, ale też kiedyś jeszcze na pewno spróbuję. Na muzykę elektroniczną otwieram się wciąż bardziej i bardziej, może kiedyś coś zaskoczy i w kwestii tej płyty.

Oglądałem też niedawno Zabriskie Point. Samej muzyki nigdy chyba nie słuchałem, a w filmie nie jest jej tak wiele i w zasadzie ogranicza się do przyjemnego floydowego plumkania. Sam film zaś jest beznadziejnie nudny i kiepsko zrealizowany.
Zapisane

Strony: [1]   Do góry
Drukuj
Skocz do: