Dyskusja sprzed kilku miesięcy, ale odpowiem, bo jak przed chwilą tu zajrzałam, to się mocno zdziwiłam. Serio, da się siedzieć w fantastyce i nigdy nie słyszeć o hard SF?
Co do snobizmu związanego ze
Ślepowidzeniem, to nie za bardzo rozumiem po co ktoś miałby się męczyć i czytać książkę, która mu się nie podoba i z której nic nie wynosi, tylko ze względu na czyjeś "ochy" i "achy". Tego typu konkluzja jest trochę niesprawiedliwa w stosunku do tych z nas, którym
Ślepowidzenie przypadło do gustu
. Ja je przeczytałam w 2011 roku, kiedy jeszcze chyba nie było takiego hype'u na Wattsa, albo przynajmniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Uważam też, że ze snobizmem w opisanym rozumieniu można mieć do czynienia raczej w przypadku sztuki, kiedy ktoś nie dostrzega w jakimś tworze wartości artystycznej i go nie rozumie, ale kiwa ze zrozumieniem głową i udaje podziw tylko ze względu na powszechną opinię. W przypadku książek tego typu nie ma czego nie rozumieć, bo poruszamy się w sferze intelektu, a nie uczuć, wszystko tam jest jasne. Można nie lubić takiej literatury, ale bez sensu jest od razu twierdzić, że jest zła.
Oczywiście nie stawiałabym
Ślepowidzenia w jednym szeregu z największymi dziełami literackimi, ale można w nim odnaleźć wiele wartościowych elementów - od świetnego klimatu, przez oryginalne pomysły, po zawartość naukową i filozoficzną.
Weźcie też poprawkę na to, że polskie tłumaczenie tej książki jest przez wielu krytykowane, chociaż akurat technobełkot, na który narzekacie i który dla mnie ma swój urok, nie jest zapewne sprawką tłumacza, ale samego autora.
Dla tych, którzy wahają się czy sięgnąć po
Ślepowidzenie - moim zdaniem osoba bez specjalistycznego wykształcenia może spokojnie czytać Wattsa i wszystko rozumieć. Terminy, których się nie zna też można łatwo sprawdzić. Jedynym kryterium jest tutaj zamiłowanie do prawdziwego ducha SF
.
Wszelkiej maści space opery, w których elementy kosmiczne itp. pełnią tylko funkcję dekoracyjną, są fajne i też za nimi przepadam, ale kiedy sięgam po książkę SF oczekuję, że dostanę jednak jakiś pierwiastek, który można sklasyfikować jako
science . I wcale nie musi to być nudne, wręcz przeciwnie, np. taki Stephenson trzyma pewien poziom, a jednocześnie jest to literatura zapewniająca rozrywkę na prostym poziomie przygodówki.
Nie oszukujmy się, stare SF, które uchodzą teraz za klasykę gatunku są często łatwiejsze do zrozumienia, bo powstawały w czasie, kiedy zaawansowanie pewnych zagadnień w nauce było mniejsze niż teraz. Książki, które powstają obecnie muszą po pierwsze w pewnym sensie przebić to co było, a po drugie powinny być aktualne z obecnym stanem wiedzy i rodzących się przez jej pryzmat dylematów. To jest moim zdaniem główny powód tworzenia science fiction.
Jeszcze słów kilka o Trylogii Ryfterów, bo widzę, że ostatnie co pisałam, to wzmianka o odłożeniu
Wiru. Później do niego wróciłam i doczytałam do końca serii. Muszę z przykrością stwierdzić, że im dalej, tym słabszy jest poziom tych książek.
Rozgwiazda była spójna, zarówno pod względem klimatu, jak i psychologii bohaterów. W
Wirze jest jeszcze znośnie i pojawiają się fajne pomysły, ale
Behemot jest zdecydowanie słabszy. Mam wrażenie, że pomysły Wattsa, mimo że ciekawe, nie były materiałem na trylogię. Brakowało mi tam przekonującej motywacji dla wielu działań bohaterów, a niektóre idee były wałkowane zbyt długo (nie wiele więcej z nich wynikało niż po pierwszym ich opisaniu).
Z powodu zniechęcenia, jakie u mnie wywołało dobrnięcie do końca Ryfterów oraz ze względu na niezbyt zachęcającą opinię o
Odtrutce na optymizm, jaką usłyszalam od przyjaciela, nie sięgnęłam jeszcze po
Echopraksję, choć niewątpliwie przyjdzie na to czas.