No cóż, Ameryki nie odkryję bo już prawie wszystko zostało powiedziane, ale swoje trzy groszy spróbuję tu jeszcze dorzucić.
Jak widać rozbieżności zdań ogromne, dla jednych to arcydzieło, dla innych dno i gruba warstwa mułu, a tych pośrodku barykady jak na lekarstwo. I wcale mnie to nie dziwi bo "Historia Lisey" kontrowersyjnym tytułem zapewne jest. Jednakże nie wynika to raczej z jej nowatorskości, bo i nic nowego do twórczości Kinga ten tytuł nie wnosi, tylko z ogromnych kontrastów zawartych w jej treści. Najlepszym porównaniem będą tu zbiory opowiadań Stefana, w których rzeczy wybitne zderzają się z prawdziwymi gniotami.
Nie inaczej odebrałem właśnie treść tej książki.
Największym zgrzytem okazało się dla mnie połączenie dramatycznego dzieciństwa Scotta z metafizyką zawartą w tej powieści. A choć jestem zwolennikiem tego co nadprzyrodzone i wyczekuję takich wątków z ogromną niecierpliwością, to w tym przypadku z pełną premedytacją odrzucałem tę wizję autora i tłumaczyłem ją sobie szaleństwem Scotta i traumatycznymi przeżyciami w smerdolonym domu Landonów.
Jak dla mnie pierwsze skrzypce w tej powieści gra Scott, a Lisey spełnia tylko rolę narratora. Retrospekcje z dzieciństwa Landonów są genialne, a ładunek grozy jaki ze sobą niosą jest porażający.
Pod tym względem to najlepsza rzecz jaka wyszła spod ręki Kinga, właśnie za takie kawałki uwielbiam prozę Deana. Ach gdyby tylko ta historia podana została na modłę "Skazanych na Shawshank" - po prostu piałbym z zachwytu!!!
Niestety "Historia Lisey" to nie tylko genialny Scott i jego wybitnie smerdolone dzieciństwo.
Pierwsze sto stron to droga przez mękę za sprawą denerwującego języka (jak wy to ładnie nazywacie nowomowy
), który o dziwo później staje się nieodzowny dzięki smerdolonym Landonom. Poza tym są jeszcze męczące i nudne siostrzyczki Lisey generujące kolejne zbędne strony. No i najbardziej nietrafiony wątek metafizyczny w całym dorobku Stefana, którego bym się z miłą chęcią pozbył. Zresztą ta książka powinna być odchudzona conajmniej o połowę i nie przekraczać 250 stron.
Co prawda jest jeszcze wątek Zacka McCoola/Jimiego Dooleya, który ożywia troszeczkę fabułę w oczekiwaniu na kolejne dawki smerdolonego dzieciństwa Scotta. Niestety finał tej potyczki to nie moja bajka, a potencjał stróżów prawa z mojego ukochanego Castle Rock znowu nie został należycie wykorzystany.
Tu i ówdzie wyczytałem też, że to bardzo osobista książka Stefana. Dlatego ciekaw tego ile z własnego życia autor przeniósł na karty tej powieści zabrałem się szybciutko za "...Pamiętnik rzemieślnika". I o dziwo już sporo podobieństw tam znalazłem.
Tak więc w moim przypadku ciężko stanąć po którejś stronie barykady, ale jedno wiem na pewno. Obok przebłysku geniuszu autora dostałem kolejne 10 centymetrów mułu rodem z "Gry Geralda". "Historię Lisey" przeczytać warto, choćby z tego tylko powodu aby przekonać się na własnej skórze czy rację mają zwolennicy, czy przeciwnicy. Ja jestem w tym przypadku neutralny i niczego nikomu nie sugeruję.