Dobra. Jestem na 850 stronie i postanowiłem przelać na forum swoje krótkie przemyślenia odnośnie książki. Robię to teraz, bo nie wiem, kiedy książkę skończę: im bliżej końca, tym toporniej idzie mi lektura. Nie wiem, czy w ogóle będzie mi się chciało w najbliższym czasie ją kończyć...
W wypowiedzi mogą być spojlery, więc...
King w banalny sposób zawiązuje akcję książki za pomocą zarazków śmiertelnej grypy, aby potem snuć opowieść o... no właśnie: o czym? O dwóch wrogich obozach? A Murzynce kontaktującej się z Bogiem? O przetrwaniu w świecie po upadku cywilizacji? Trochę o tym myślałem. W innych książkach Kinga, aspekty nadprzyrodzone są jedynie pretekstem to snucia rozważań na jak najbardziej przyziemne tematy. W "Lśnieniu" nie chodzi o nawiedzony hotel, a o alkoholizm; w "Christine" nie o nawiedzony samochód, a o przyjaźń nastolatków; "Cmętarz zwierząt" to z kolei oswajanie się ze śmiercią. I tak dalej. Dla mnie "Bastion" stał się książką (bo wcześniej tak o tym nie myślałem) o... społeczeństwie, i o tym co się dzieje, gdy porządek jaki znamy, zostaje rozniesiony w drobny mak. Nie ma tu większego znaczenia bzdurny wątek religijny, który miał chyba więcej sensu (przy całej mojej antypatii do nachalnej religijności) w "Desperacji" - ot, pretekst do grupowania ocalałych z pomoru.
Niestety, co za dużo to niezdrowo. Z początku socjologiczne rozważania Batemana były bardzo ciekawe. Autentycznie mi się podobały: co by było gdyby; co powinniśmy zrobić; co jest ważne. Im dalej w las - od momentu "zainstalowania się" w Boulder - tym wątek socjologiczny coraz bardziej wymyka się Kingowi spod kontroli. Protokoły ze spotkań Wolnej Komisji Boulder przypominają trochę interludia w TO, ale z czasem zacząłem je postrzegać bardziej jako "zapychacze", których celem jest sztuczne rozdmuchiwanie książki.
Wątek Harolda Laudera i jego chęci zemsty ciągnie się jak flaki z olejem. Może jestem naiwny, ale po tym, co o Haroldzie było napisane w trakcie książki - jak był odrzucany, traktowany przez innych, jak piąte koło u wozu - po tym, jak "urósł" w Boulder, jak stał się rozpoznawalny i lubiany, napędzana przez niego nienawiść do Fran i Stu wydaje mi się nieco sztuczna. To samo z wątkiem Nadine Cross. Ciągle myśli o Flaggu, o podróży na Zachód, ale i tak ciągnie się to i ciągnie. Z jednej strony chce jechać, z drugiej nie. Została odrzucona przez Larry'ego, ale dalej coś szykuje i nie może się zdecydować. Rany, kobieto! Jedziesz do Vegas, albo nie. A ona wskakuje do łóżka Harolda i zastanawia się, czy dobrze robi, czy nie jest to zdradą Flagga i... ciągnie się to i ciągnie. To samo ze Śmieciarzem czy Lloydem Henreidem: fajnie przedstawione i zarysowane postacie; "trochę" miejsca im King poświęcił, tylko... że one znikają na kilkaset stron. Później jedyną "zasługą" Śmieciarza jest przytaszczenie atomówki i rozwalenie wszystkiego w piz**. Vegas to kolejne nie wiadomo co: nasi dobrzy bohaterowie zastanawiają, co może szykować Flagg i co się dzieje za górami, ale przez większość książki cicho sza.
Można tak mnożyć wątki, nie licząc masy nieścisłości i kretynizmów.
Taki myk, na który się złapałem: czytając o publicznych spotkaniach Wolnej Strefy, zacząłem się zastanawiać czy oni tam siedzą po ciemku (spotkania miły miejsce wieczorem). I nagle po kilku stronach King wyskakuje z jakimiś agregatami prądotwórczymi
Zupełnie, jakby sam pomyślał "zaraz, zaraz, ale oni chyba spotykają się po ciemku". Masakra jakaś...
Przy wszystkim, o czym napisałem, i co zostało już napisane w tym temacie, King popełnił jeden, kardynalny błąd. Chodzi o jego gawędziarski styl. Lubie go - zapewne jak większość z Was - ale błędem jest zastosowanie go w połowie książki. Na początku mamy bum, wybicie 99% populacji Ziemi, zarysowanie bohaterów, ich wędrówkę i oswajanie się z nową rzeczywistością. A tu nagle dochodzą do Boulder i się zaczyna pisanie o pierdołach. W tym przypadku to tylko pogłębia uczucie ciągnięcia tej historii na siłę, nie wiadomo jak długo i w jakim kierunku... To jest dobre, gdy zastosuje się na początku książki, gdy akcja przyspiesza. Tutaj zamiast przyspieszać akcję do nieuchronnego finału, mamy jej zwalniania, rozciąganie, wydłużanie i zastanawianie się do czego to zmierza. Jakby King rozdrabniał akcję i w międzyczasie zastanawiał się, jak to wszystko skończyć.
Dobra, rozpisałem się
Naprawdę nie wiem kiedy (i czy) skończę "Bastion". To moja trzecia przygoda z książką i prawdę powiedziawszy, już przy poprzedniej lekturze wymiękłem pod koniec i nie dokończyłem
Przy całym moim zamiłowaniu do "Bastionu", jego klimatu i (banalnemu) pomysłowi na uśmiercenie ludzi... King powinien przepisać drugą połowę książki. Poważnie
P.S. Taka jeszcze jedna uwaga... Pisząc co filmie narzekałem, że plan filmowy jest pusty, kameralny, że mało trupów itd. Przekonałem się, że w książce jest tak samo