Killers of the Flower Moon (2023)
Długo zbierałem się do seansu filmu Martina Scorsese, ale nie dlatego, że przerażała mnie długość filmu (trzy godziny, 20 minut), bo nie mam problemu z długimi filmami (uwielbiam filmy Sergio Leone), a nawet więcej, uważam że Irlandczyk Scorsese, który też do najkrótszych nie należał, to jeden z najlepszych filmów tego zasłużonego artysty, tylko po prostu z braku czasu nie miałem kiedy.
Obejrzałem całość w domu za jednym posiedzeniem i może seans nie zleciał jak z bicza strzelił, ale od pierwszych scen, gdy widzimy Indian i ropę, to kupiła mnie produkcja, w czym pomogła też znakomita muzyka. Kupiłem klimat produkcji będący połączeniem westernu, a raczej antywesternu z kryminałem, dramatem sądowym i trochę dostałem też kina w stylu Aż poleje się krew Andersona. Zostało też coś w tym filmie z gangsterskich klimatów z jakich słynął reżyser, choć nie szaleje Scorsese ze zdjęciami i montażem, jak np w Wilku w Wall Street, a raczej prowadzi fabułę nieśpiesznie, żeby każdy z wątków wybrzmiał. Sa pojedyncze sekwencje nakręcone w starym stylu Scorsese, ale jest ich mało.
Fabuła nie jest zaskakująca, chyba każdy domyśli się kto odpowiada za zgony Indian, ale Scorsese to tak dobry reżyser, że trzymał mnie film w napięciu od początku do końca, mimo tego, że nie da się polubić większości bohaterów. A jak już się wydaje się że jedna z postaci ma jakieś zasady, to bardzo szybko okazuje się nie być wcale lepsza od większości bohaterów. Z aktorów wszyscy mi się podobali, może nie grają super, ale dobrą robotę odwalili. Nie uważam też żeby Gladstone zagrała aż tak super jak niektórzy głosili, po prostu jest dobra, trzyma poziom, ale bez zachwytów. De Niro gra na swoim poziomie poniżej, którego nie schodzi u Scorsese.
Di Caprio (coś w tym jest, że czym starszy to coraz bardziej przypominają rysy jego twarzy Jacka Nicholsona) gra najciekawszą postać, bo dość długo zastanawiałem się co jego bohaterowi siedzi w głowie, czasami nie potrafiłem odgadnąć czy facet jest idiotą, czy udaje idiotę i nie wie co robi, ale w końcówce wszystko się wyjaśniło, co mu przyświecało, jaki cel.
Wydawało się jego bohaterowi, że kocha żonę, ale wcale nie kochał, wmówił to sobie, żeby wyrzuty sumienia od siebie odrzucić, choć chyba rzeczywiście był tak naiwny że wierzył, że żonę leczy. Dopiero w scenie gdy go zapytała żona wprost co jej dawał, dotarło do niego w czym pomagał.
Choć bardziej zastanawiało mnie skąd ta naiwność żony, że nie widzi co jej mąż robi, a że pozwoliła mu wrócić do siebie po tym co zrobił, to szczerze było dla mnie zbyt naiwne, ale na sali sądowej w końcu zapaliła się jej żaróweczka, że nie tylko krzywdził innych, ale też ją. Rozumiem zakochanie, ale to nie tłumaczy tego, dlaczego tak żona była za nim prawie do samego końca.
Więc film z kilkoma pytaniami mnie zostawił, dlaczego bohaterowie zachowywali się tak a nie inaczej, niezrozumiale w pewnych sytuacjach decyzje np dlaczego dziewczyna tak była zapatrzona w swojego męża do samego końca filmu, więc albo ja coś przegapiłem, albo ekipa w tym elemencie zawaliła. Drugi plan na czele z Plemonsem też dobry, oprócz Frasera, który szarżuje na całego, ale jest go tak mało, że w ogóle to nie przeszkadza. Podoba mi się też ostatnia scena w której dopowiedziana jest historia z każdych postaci, że nie zrobił reżyser tego typowo czyli napisy i zdjęcia, co kogo spotkało, tylko w oryginalny sposób. Doceniam realizację (scenografię, kostiumy) i epickość produkcji, jak pisałem już świetna jest muzyka i dobre aktorstwo, nie czułem długości seansu, ale przez to że nie do końca rozumiałem niektórych decyzji bohaterów postawię
7.5/10.