No cóż, czas na podsumowanie 2016 roku, który podobnie jak poprzedni był jednym z najgorszych w mojej karierze czytelniczej.
W sumie przeczytałem 18 tytułów o łącznej ilości 7681 stron (rok 2015 - 15 tytułów/8105 stron). Także minimalna tendencja zwyżkowa jest, ale newsy na forum nie nastrajają optymistycznie na przyszłość i raczej nie zachęcają do dalszego bratania się z literaturą (brak Deana Koontza i duetu Preston/Child na naszym rynku nie mieści mi się po prostu w głowie
).
Oczywiście jak każdy, kolejny rok, nie mogło zabraknąć mojej Wielkiej Trójcy - czyli Koontz/King/Masterton. Jednakże 2016 został całkowicie zdominowany przez niejakiego Orsona Scoota Carda, którego zaliczyłem aż osiem tytułów. Poza tym pojawiły się trzy nowe nazwiska i najnowszy Pendergast duetu Preston/Child. Ale po kolei.
Autor kultowej
Gry Endera rozłożył mnie w tym roku na łopatki. Card swoim cyklem
Cienia, do którego od dłuższego czasu podchodziłem jak do jeża, po prostu mnie zauroczył.
Nawet mi przez myśl nie przeszło, że ta sama historia pisana z punktu widzenia innego bohatera może być aż tak ciekawa.
Pocieszające jest też to, że Prószyński idzie za ciosem i kompletuje bibliografię Carda o nie wydane dotychczas tytuły przy okazji wznowień, czego przykładem jest "Ucieczka Cienia". Jak widać można pociągnąć serię wydawniczą i nie rezygnować ze znanych od lat nazwisk.
Nie mniej ciekawy i fascynujący jest Cardowski cykl
Tropiciela. Dla tych, którzy znają chociaż część twórczości Orsona i z chęcią sięgneli by po coś jeszcze, mogą czytać to w ciemno. Można by nawet rzec, że jego proza jest nad wyraz przewidywalna. Nie znaczy to jednak, że brak mu pomysłów na kolejne książki. Po prostu trzyma się obranego przez siebie nurtu i nie zbacza z niego ani odrobinę. A ja to kupuję i nie potrzebuję eksperymentowania ze strony autora.
Koontz/King/Masterton jakoś w tym roku nie zachwycili.
Dean nadal eksperymentuje i nie wychodzi mu to na dobre. Ani "Niewinność", ani "Miasto" nie zrobiły na mnie większego wrażenia.
Podobnie zresztą jak najnowszy zbiór opowiadań Kinga "Bazar złych snów", czy też kończący trylogię "Koniec warty". Krótkie formy jak wiadomo są gorsze i lepsze, także trudno oczekiwać tu po Stefanie jakiegoś arcydzieła (chociaż o dwóch podobnych wydawnictwach jeszcze tu wspomnę z nieco większym entuzjazmem). "Koniec warty" natomiast dobrym czytadłem jest i basta.
Pomimo zalegających na półce dwóch tomów o
Katie Maguire spod ręki dziadka Mastertona przeczytałem tylko "Szkarłatną wdowę". I chyba wykonałem dobry ruch, bo o dziwo klimat tej powieści przypadł mi bardziej do gustu niż wcześniejsze dokonania rudowłosej Irlandki. Mam nadzieję, że Graham pociągnie cykl o Beatrice Bannister i wróci do XVIII wieku.
O
Pendergaście nie ma się co za bardzo rozpisywać, "Karmazynowy brzeg" to kolejny, jakże udany tom tego cyklu. Podobnie jak Carda, duet Preston/Child można czytać w ciemno, o ile jesteśmy zagorzałymi fanami twórczości obu panów. Bynajmniej ja takowym jestem, a wieść o porzuceniu kontynuacji wydawniczej przez Burdę bardzo mnie skonsternowała.
Jak już wcześniej wspomniałem, w tym roku przeczytałem również dwa zbiory opowiadań: "72 litery" Teda Chianga i "Twarzą w twarz" pod redakcją Davida Baldacciego. Obydwie książki zrobiły na mnie spore wrażenie.
Ted Chiang to prawdziwa kopalnia fenomenalnych pomysłów pomimo bardzo naukowego stylu pisania. Jego styl przypomina mi po trochu dotkliwe przeżycia ze
Ślepowidzeniem Wattsa, ale dużo bardziej strawne.
Mimo to polecam.
"Twarzą w twarz" natomiast stajemy z największymi nazwiskami ze świata sensacji. Pisane w duetach historie o najbardziej znanych postaciach tego nurtu nie mogą być słabe. Kto wie czy w przyszłości dzięki niektórym tekstom zawartym w tej książce nie sięgnę po wybranych autorów.
Niestety w dalszym ciągu nie rozumiem braku na naszym rynku cyklu F.Paula Wilsona o
Jacku Czyścicielu. Dwa nowe nazwiska w moim dorobku czytelniczym to S.Nicholson i C.Stroud. Zarówno "Czerwony Kościół" jak i "Miasteczko Niceville" to bardzo dobre książki, dzięki którym jakbym przeniósł się do lat 90-tych. Wtedy to właśnie królowały takie historie (znane jako horrory klasy B), które do dziś uwielbiam.
Gdybym miał wskazać najlepszą książkę 2016 roku to miałbym nie lada kłopot. Żadna z solowych historii aż tak mną nie wstrząsnęła, a pozostałe to składowe cykli, które traktuję jako jedną całość. Ale zrobię wyjątek i powiem z czystym sumieniem, że ta jedna jedyna, przeczytana w 2016 roku to:
CIEŃ ENDERA Tak więc w 2016 szału nie było, zarówno pod względem ilościowym jak i jakościowym. Czy kolejny rok będzie pod tym względem lepszy - wątpię.