Okej, czas coś więcej skrobnąć w temacie
.
"Bez tchu" to powieść, której tytuł całkiem dobrze koresponduje z emocjami i szybkością z jaką można ją przeczytać, aczkolwiek ja osobiście z powodu różnych pobocznych okoliczności czytałem ją na raty
. Niemniej jednak akcja książki wciąga momentalnie i poza zbędnymi wstawkami wypełniaczami (wspomniany przez
Darka i
Kujota wysyp gromady
golden retrieverów a la
"Mroczne popołudnie") najnowszy u nas utwór DK ani przez chwilę nie nuży, a tym samym nie skłania do ciśnięcia go w kąt
.
Wielkim atutem
"Bez tchu" jest z całą pewnością niezwykła tajemniczość, oraz ta specyficzna dla twórczości Deana aura niesamowitości z pogranicza rzeczywistego i nadprzyrodzonego, co połączone ze sobą niesie potężny dreszczyk emocji, sprawiając, że z każdą kolejną stroną wyczekujemy na więcej takich nietuzinkowych zjawisk i sytuacji
. I autor rzecz jasna nam je serwuje, a na dodatek niczym sprawny
DJ prozy [
], miksuje z kolejnymi, zupełnie oderwanymi od głównego tematu pobocznymi wątkami
. A tam z kolei czeka już na nas znamienity kalejdoskop postaci, z której każda otwiera przed czytelnikiem swój barwny, indywidualny świat potrzeb, pragnień i obsesji
. Co jak co, ale tworzenie tak wymyślnych portretów psychologicznych postaci, Dean doprowadził do najwyższego poziomu
.
Książka sama w sobie bardzo fajna, choć całkiem łagodna, że się tak wyrażę, bo pomimo kilku oryginalnych popaprańców przewijających się tu i ówdzie, nie zawiera w sobie zbyt dużego ładunku mroku (najbardziej pokrętne motywy wg mnie stały się udziałem Henry'ego Rouveroy'a
). Trochę żałuję, że zabrakło w niej takiego konkretnego, sprecyzowanego czarnego charakteru, który usiłowałby z mocnym akcentem pokrzyżować szyki bohaterom, co zazwyczaj bywało istotnym i jakże charakterystycznym dla twórczości Koontza atutem uzupełniającym fabułę i akcję danej książki
.
Przy okazji omawiania wrażeń i emocji płynących z lektury
"Bez tchu" nie sposób również dokonać odwołań porównawczych do innych utworów Deana, a tutaj niczym echo niesie się spora część fabuły zaczerpnięta z klasycznych już w dorobku DK
"Opiekunów" . Pod tym względem przeczytana przez nas nowość jest niestety nieco wtórna
, bo wystarczy przyjrzeć się następującym jej elementom:
- samotny facet mieszkający nieopodal lasu, który niegdyś miał do czynienia z militariami (Cornell ex-komandos / Adams były snajper) i który wycofał się ze zgiełku miasta po śmierci bliskiej osoby (Cornell stracił Paulę, Adams Marcusa Pippa)
- odkrycie przezeń niesamowitych istot (Einstein
versus Zagadka & Rebus)
- wspólne dzielenie z nimi domu
- wtajemniczenie w całość przyjaciółki (Nora
vs Cammy)
- wspólna, odwzajemniona fascynacja ludzi niesamowitymi zwierzętami i ich umiejętnościami, oraz podzielenie się tą tajemnicą z zaufanymi starszymi Panami (Garrison Dilworth
vs Lamar Woolsey)
- niechęć opiekunów do agend rządowych, które ingerują w prywatne życie tych ludzi, po ich niesamowitym spotkaniu z nietuzinkowymi zwierzakami (Cornell & Devon kontra Lemuel Johnson / Adams & Rivers kontra Paul Jardine)
- nagonka rządu w celu wyciszenia sprawy związanej z pojawieniem się tych tajemniczych futrzaków
- ucieczka cywili spod kurateli agentów
Tak więc widać wyraźnie, że spora część fabuły
"Bez tchu" jest do pewnego stopnia kalką
"Opiekunów", zgrabnie i intrygująco opisaną, ale jednak kalką
. Różnica jest jednak taka, że w najnowszej pozycji akcja została ujęta w ciągu raptem dwóch dni, zaś w klasyku z 1987 rozłożona w dłuższe ramy czasowe
. No i oczywiście brak w
"Bez tchu" bestii
a la Obcy
.
Niejako przez te krótkie ramy czasowe wydaje mi się, że
"Breathless" zostało także spłycone w finale... Dean tak nas zafascynował Rebusem i Zagadką, tajemnicą ich pojawienia się i istnienia w ogóle, że potem po tych ponad 300-tu stronach niesamowitości sprasował zakończenie do minimum pozostawiając w nim spory niedosyt
. Ucieczka bohaterów praktycznie bez szwanku i z palcem w d... (wiem, wiem, to zasługa duetu Zagadka & Rebus
) i zero konfrontacji z agentami, a co za tym idzie kompletny brak adrenaliny na ostatnich stronach powieści
. Inne poboczne wątki splotła ze sobą w całość w zasadzie postać Marcusa Pippa; niby sprytne, ale trochę takie wymuszone to ogniwo spajające - ale widać zgodnie z zasadą teorii chaosu, panuje w niej swoisty porządek i tak wszystko wskoczyło na swoje miejsce dla dobra ogółu fabuły i akcji
. Książka wzorem niedawnej
"Recenzji" ma wiele niedomówień i tajemnic pozostawionych do główkowania czytelnikom (a co by było gdyby... ciekawe, skąd to się wzięło... a co się wydarzyło w... itp.) i zaczyna wyglądać na to, iż Dean w ostatnim czasie obrał taki właśnie kierunek finalizowania swoich utworów
... z jednej strony jest to nieco drażniące, ale z drugiej bardziej intryguje aniżeli wyłożenie wszystkiego na tacy czytelnikom i spokojne, niczym nie zmącone doprowadzenie go za rączkę do końca intrygi i całej opowieści
. Być może jest to czas, by przyzwyczaić się do tej bądź co bądź nowatorskości fabularnej w prozie Deana
.
Ażeby nie wyszło, że zbyt dużo marudzę na ten utwór [
], to dodam, że na duży plus w
"Bez tchu" oceniam kreacje głównych bohaterów, odznaczające się ciekawymi osobowościami i przyjacielskim dystansem wobec siebie, który taki pozostał aż do ostatnich stron
.
W każdym bądź razie
"Bez tchu" to pozycja wielce intrygująca, a przez to jak najbardziej godna uwagi i jedna z najciekawszych, wśród ostatnio napisanych przez Koontza, a czas przy jej lekturze płynie rzecz jasna szybko i przyjemnie, nawet pomimo kulejącego finału i ewidentnej korespondencji fabularnej z
"Opiekunami" .