Zacznę offtopowo - nie lubię pisać po parę razy tego samego, a na GWKC na temat powieści Cormaca się rozpisywałam, ale z sympatii dla Linta
ożywię mu trochę pokój.
Jak rzadko kiedy, po książkę sięgnęłam pod wpływem filmu, a na film poszłam, bo głośno o nim było
Jedno i drugie warte uwagi. Na dzień dobry urzekł mnie styl McCarthy'ego, bo to była pierwsza jego książka, z jaką miałam do czynienia. Dziś już raczej tak się nie pisze, a szkoda.
Sympatię budzi cała trójka głównych bohaterów:
Moss - bo jednak w konflikcie człowiek-rozum, zwyciężył w nim człowiek. Mimo, że było to - rzec by można - frajerskie posunięcie, dalej nie postępował już jak frajer, choć raczej było do przewidzenie, że skończy, jak skończył
Bell - bo to wymierający gatunek człowieka i jako taki zasługuje na ochronę
(tu jednak też daje znać o sobie to, że film widziałam najpierw - ja po prostu bardzo lubię Tommy Lee Jonesa, bez względu na to, jaką gra postać, a czytając książkę to już widziałam go jako Bella)
Chigurh - bo to najciekawiej skonstruowany psychopata z jakim się zetknęłam w literaturze czy filmie. McCarthy nie wyposażył go w żadną z ludzkich słabości, zrobił z niego zabójcę doskonałego, rzec by można profesjonalistę w każdym calu. Lubię takie postaci... przynajmniej w literaturze i filmie, w życiu wolałabym nie spotkać