W ciemność

<< < (4/4)

Paweł Mateja:
Polowałem od jakiegoś czasu w bibliotece na tę powieść i szczęśliwie ostatnio w końcu ją przeczytałem. I jestem ogromnie z tej lektury zadowolony. O wiele bardziej podobała mi się od Rączych koni i była bardziej zwięzła niż znakomity Krwawy południk, który jednak momentami męczył. Tutaj objętościowo jest w sam raz, fabuła jest nierozwlekła i czyta się ciągle z przyjemnością.

Świetne są dialogi, opisy i nastrój całości. A ostatnia scena po prostu powala.
Spoiler (kliknij, żeby zobaczyć)
Cytat: Cichy on Listopada 22, 2011, 12:57:18

2) Co miał oznaczać ten ślepiec na końcu książki? Wydawało mi się, że to miał być taki promyk nadziei, bo ślepiec - koleś żyjący naturalnie w ciemnościach - widział więcej niż Culla. Był radosny, modlił się za wszystkich, widział podłości i hipokryzję - taki mędrzec. A tymczasem Culla poszedł ścieżką na bagna, ale z niej zawrócił, a ślepiec będzie lazł w te moczary aż się utopi. Trochę mnie to zdeprymowało i nie potrafię jeszcze tego sensownie zinterpretować.

Trudno mi sprecyzować myśl, ale odbieram tego ślepca nie jako nadzieję, ale raczej podsumowanie całej powieści. Bo to co spotykało bohaterów można odebrać jako karę za przewinienia, za błędy życiowe. Złe uczucia potęgują zło. Człowiek jest nieprzychylny światu, świat jest mu nieprzychylny. A to wszystko jego wola i jego sumienie. Wszak ślepca można było zawrócić, modliłby się dalej, tak najpewniej utonie. Proste i banalne, ale dlaczego miałoby być inaczej?
Cytat: Cichy on Listopada 22, 2011, 12:57:18

3) I jeszcze kolejna polemika z recką Linta - wy też tam gdzieś humor widzieliście :D? Tzn. nie chcę, żeby Lintu odebrał to jak jakieś naśmiewanie się z niego czy z jego poczucia humoru, ale dziwię się trochę, że kogoś mogła przyprawić o uśmiech na twarzy rozmowa Rinthy z lekarzem :) (<- ten uśmiech nie wynika BYNAJMNIEJ ze wspomnienia rzeczonej rozmowy :D).
Humor jakiś w powieści widziałem, ale raczej na tyle gorzki, że nie wcale nie zabawny. Poza właśnie "bynajmniej" :D


p.a.:
Przeczytałem i ja. Dziwna książka. Mnie osobiście nie porwała, dawkowałem ją sobie pomalutku, ale też było w niej coś przyciągającego, hipnotyzującego. Przygnębiające opisy amerykańskiego zadupia, które jednak jest dla mnie czymś tak obcym, iż książka mnie osobiście nie przytłaczała. Najlepsze momenty? Jak dla mnie - występują tuż obok siebie, na wysokości 3/4 powieści. Spoiler (kliknij, żeby zobaczyć)
Chodzi mi o pierwsze spotkanie Holme'a z tajemniczą trójką i następujący po nim rozdział z Rinthy i druciarzem. Gorzkie słowa padające z ust tego ostatniego były dla mnie pewnego rodzaju podsumowaniem wizji świata wg McCarthy'ego


Motywacja postaci to rzecz, która może przysporzyć kłopotów. W tej książce rzeczy dzieją się, bo... po prostu się dzieją. Spoiler (kliknij, żeby zobaczyć)
Np. nie do końca jestem pewien, dlaczego druciarz w ogóle zabrał to dziecko. W jednym momencie pada kwestia (z ust Rinthy), że to Culla z nim się dogadał, ale w bezpośredniej rozmowy wynika, iż druciarz trafił na polanę z dzieckiem w jakiś instynktowny raczej sposób. Natomiast co do Brodacza i spółki... Nie przemawia do mnie teoria o Jeźdźcach Apokalipsy, o wiele bardziej przyswajalna wydaje mi się ta o antytezie Trójcy Świętej, zwłaszcza, że jeden jest brodaty, a inny nie ma imienia, co można uznać za jakąś tam parabolę braku cielesności Ducha Świętego. Zastanowił mnie też fakt, iż koniec końców zabili dziecko Rinthy. I mam wrażenie, iż stało się tak dlatego, iż dziecko to powstało w wyniku grzechu kazirodztwa, tym samym ta Antytrójca to jakby pluton egzekucyjny okrutnego boga karzącego za grzechy

.

Ogólnie - podobało mi się bardziej, niż "Strażnik sadu", w którym brakowało mi jakiegoś mocniejszego akcentu przy tak skonstruowanej sytuacji wyjściowej. Co łączy te dwie powieści, to obecność przyrody. I o ile w "Strażniku sadu" momentami męczyły mnie długaśne opisy, o tyle w tej powieści są one podane w bardziej wyważony sposób, niejako taktując rozwój fabuły.

Za mną trzy pierwsze powieści McCarthy'ego i wciąż nie mogę powiedzieć, że w pełni podzielam zachwyty nad jego twórczością. Ale też z pewnością sięgnę po kolejne jego powieści. Jest w nich coś takiego, że po prostu chce się do tego autora wracać. Co do jego sposobu konstrukcji bohaterów... Mam mieszane uczucia. Z jednej strony faktycznie, niezależnie od ich uczynków, człowiekowi brakuje argumentów, by ich skrytykować, potępić. Z drugiej strony - w zasadzie wszyscy bohaterowie McCarthy'ego są mi obojętni, nie wzbudzają jakichś cieplejszych uczuć, wszystko mi jedno, czy np. zginą czy nie.

Mam też wątpliwości, co do jego stylu. Jest taki nazbyt fragmentaryczny, zbyt swobodny, brakuje mi jakiejś dyscypliny. Momentami te książki przypominają mi jakiś notatnik, z luźno spisanymi rozdziałami. Można to pewnie uznać za plus, ale jak się człowiek zachwycał matematycznymi konstrukcjami w rodzaju "Rozmowy w Katedrze" Vargasa Llosy, to takie "niechlujne" podejście do narracji czaruje tylko czasami.

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[*] Poprzednia strona